Radzyń i Sokołów we krwi

Nad bezbronnemi mści się morderca,
Pół światu grozi zuchwały wróg.
O usłysz skargi, pokrzep nam serca.
Boś Ty nasz Ojciec, boś Ty nasz Bóg...

Powiat i dekanat Radzyński.

Parafia Drelów.

Parafia ta, licząca około 2.000 dusz, w 1866 roku, za śpiewanie w cerkwi różańca i koronek, zapłacić musiała ciężką kontrybucyę, na co poszły domowe fanty włościan, z każdego do 20-stu rubli wartości i więcej, które za bezcen sprzedawały się w urzędzie gminnym. Oprócz kar pieniężnych, zabroniono włościanom wyganiać dobytek na paszę przez cały tydzień, ani go poić. Ryk bydlęcia i płacz ich właścicieli nie wzruszył tyrańskiego sztabskapitana Andrejewa, jak ze strony ludu niewzruszone było postanowienie, od wiary i obyczaju modlitwy ojców swoich nie odstępować nigdy.

Ks. Jan Welinowicz, zacny i zasłużony kapłan, starzec 70-letni, rzekł od ołtarza do parafian swoich w dzień M. B. Różańcowej: „Moje kochane dziatki! Dajcie mi do nabożeństwa książkę polską, zapewne po raz ostatni w tej świątyni. Niech ją na pożegnanie mojemi rękami uścisnę i ucałuję w tej świątyni i ostatnią wam powiem naukę o różańcu świętym, który Wam zabraniają dziś śpiewać w cerkwi i wypędzają go stąd po tylu latach, jego zbawiennego wpływu na podniesienie serca i miłości naszej ku Chrystusowi Panu i Jego Najświętszej Matce. To będzie zapewne ostatnie kazanie i moja do Was ostatnia mowa polska".

Po Mszy św. i kazaniu, w czasie którego gorliwy kapłan do łez i jęku wzruszył obecnych, wywieziony został natychmiast do Chełma, do więzienia Wójcickiego i tam nie przeżywszy roku, życie zakończył w więzieniu jako wierny pasterz owieczek Chrystusa.

Parafianie Drelowscy, oprócz kar powyższych, nałożonych przez naczelnika policyi i Andrejewa, siedzieć musieli przez cały miesiąc albo w domowym areszcie i niewolno im było w tym czasie nic robić, nie tylko na polu, lecz i około domu, albo wywiezieni zostali jak kryminaliści do więzienia bialskiego, siedleckiego, lub do Brześcia.

Gdy po usunięciu różańców i śpiewów polskich z cerkwi, przyszła kolej na organy, drelowscy parafianie zapłacili kontrybucyi po 5 rubli od osoby, oprócz tego kilkumiesięczne więzienie odsiedzieć musieli, w czasie którego strażnicy organy wynieśli z cerkwi.

W 1874 roku, dnia 13 Stycznia zebrali się parafianie drelowscy do cerkwi na nabożeństwo, lecz zauważyli, że świaszczennik ich, znany pijanica, wyszedłszy do ołtarza, zaczął prawić liturgię po prawosławnemu. Wszyscy obecni w cerkwi ze łzami rzucili się do ołtarza i całując ręce i nogi przewrotnego świaszczennika, prosić go poczęli, aby prawił po dawnemu. „Kiedy tak, odrzekł zmieszany, to ja nie mogę pośród was prawić tak jak rząd każe, ani znowu będę prawił tak jak wy chcecie. Dajcie mi wody, napiję się i pójdę sobie“. To mówiąc, wypił kubek wody, rozebrał się przy ołtarzu i wyszedł z cerkwi, a lud niezmiernie był zgorszony z takiej komedyi, przypominającą ową scenę obmycia rąk Piłata, wobec ludu żydowskiego, gdy potępiał Chrystusa, z tą tylko widoczną różnicą, że Piłat wodę wylał, a pop ich, publicznie ją wypił.

Potem lud zamknął swoją świątynię, klucze schował i rozszedł się do domów.

Dnia 17 Stycznia, tego roku, gdy przybyli kozacy bardzo rano i oświadczyli drelowskim parafianom, że cerkiew przemocą otworzą i popa przyprowadzą, aby im służył obiednią prawosławną, parafianie uważali za swój obowiązek zebrać się natychmiast i otoczyć świątynię, zagradzając sobą wstęp kozakom do cerkwi. O godzinie 8 rano był już lud pod cerkwią, a o 9-tej stu kozaków i trzy roty piechoty otoczyły dokoła cerkiewny cmentarz i naczelnik powiatu major Kotow, rozkazał ludowi rozejść się i wydać klucze cerkiewne.

Lud odrzekł, że kluczy od swojej cerkwi oddać nie może, na widoczne sprofanowanie jej i od świątyni nie odstąpi. „Przyszliśmy tu, rzekli, spokojnie się pomodlić, przy swoim domu Bożym".

Wtedy naczelnik rozkazał kozakom wiązać lud i okazało się, że każdy kozak miał ze sobą po kilka sznurów.

Więc ze strony naczalstwa wszystko byto obliczone i przygotowane naprzód.

Lud spokojnie dal się wiązać, lecz gdy poczęli go kozacy wywlekać od cerkwi na ulicę, wtedy oparł się i odprowadzić siebie kozakom nie pozwolił.

Naczelnik zakomenderował nahajki i kozactwo piesze i konne wpadło na cmentarz i rozbijać poczęło głowy ludu i twarze jego raniąc swoimi grubymi batogami. Katowanie to, wywołało płacz ogólny pomiędzy ludem. Kobiety rzuciły się do kozaków i ściągać ich poczęły z koni, a zasłaniać sobą bezbronnych i skrępowanych swych synów i mężów. Mężczyźni znowu w jednej chwili uwolnili się od więzów, wypadli na szarżę kozacką, broniąc słabe, batożone przez nich kobiety. Gdy kozacy zwątpili o swojem męstwie i uciekać poczęli z cmentarza, piechota stojąca za parkanem, wpadła na pomóc kozakom i rozbijać poczęła kolbami, a bagnetami kłuć naród, starszyzna też rycerska, pałaszami rozcinała głowy jego. W chaosie tym, płaczu i jęku, a popychaniu zwierzęcem, ujrzano leżących kilku żołnierzy, upadłych pod nogi koni kozackich, którzy w ucieczce z cmentarza, przewrócili swoich żołnierzy.

Wtedy pomiędzy starszyzną zabrzmiało hasło do odwrotu z cmentarza. Piechota z kozakami, uszykowawszy się za parkanem, o 12 godzinie w południe, otworzyła ogień na bezbronnych wiernych. Szczęściem, że w szeregach piechoty było wielu katolików Polaków, którzy strzelali po nad głowami ludu, w ściany cerkwi, oprócz tego i parkan cmentarza dość wysoki przeszkadzał strzelaniu, stąd liczba zabitych i rannych nie tak liczną się okazała.

Morderstwo to ludu, osiągnęło skutek wprost przeciwny temu, jaki chciano wywołać. Śpiew religijny: „Kto się w opiekę “ i „Święty Boże, rozlegał się żałośnie, a lud padając na kolana, otwierał wojsku pierś swoją do strzału, jakby zazdroszcząc szczęścia męczeństwa, poległych sąsiadów swych i braci.

Ogień wreszcie na komendę ustał, zabici oddawali Bogu ostatnie tchnienie swoje, a jęk rannych mężczyzn, kobiet i dzieci, tarzających się po ziemi, napełniał zgrozą każdego, utwierdzał jego wiarę i pchał na męczeństwo.

Naczelnik ponowił rozkaz, aby lud odstąpił od cerkwi, bo inaczej zagroził im, że ich pobije wszystkich lub żywych okuje w kajdany i wyśle na Syberyę. Lud jednak rozkazu nie usłuchał. Wśród zimna zdejmował odzież swoją i okrywał rannych leżących na śniegu, darł koszule swoje, aby przewiązać ich rany, lecz ranni ani słyszeć chcieli o uldze w cierpieniu, lub zatamowaniu krwi swojej i wołali na wojsko: „dajcie i nam śmierć, niech skonamy za wiarę naszą, jako i ci, którzy leżą przy nas trupami. Do domów naszych już nie pójdziemy. Tu nasz dom Boży, tu nasza święta ziemia, tu krew nasza, niech będzie tutaj i grób nasz jeden!“

Starszyzna patrząc na ofiary mordu, słuchając jęku i płaczu rannych, a modlitwy wszystkich przygotowanych na śmierć, nie nalegała więcej na lud, aby się rozszedł z pod cerkwi, kazała tylko piechocie i kozactwu stać wokoło cmentarza z nabitą bronią i nie pozwalać na ukrycie zabitych, których parafianie sami pochować chcieli na cerkiewnym cmentarzu. Przed nadejściem nocy. Kotów jeszcze raz wezwał lud, aby odstąpił od cerkwi i powrócił do domów, lecz gdy wezwania tego nikt nie usłuchał, starszyzna zziębnięta, odeszła do najbliższych domów, wojsku rozdano ciepłą kolacyę z mięsa zabitych we wsi bydląt, wokoło cmentarza rozłożono ognie i tak stali żołnierze do białego dnia, na swojej pzycyi.

Nazajutrz 18 Stycznia przyszedł Katów obejrzeć miejsce swojego mordu. Lud, z odkrytemi głowami, wokoło cerkwi modlił się i klęcząc śpiewał godzinki do N. Maryi Panny, patronki wspomożenia wiernych. Ponieważ krew dookoła cerkwi rumieniła ziemię, więc naczelnik rozkazał żołnierzom nawozić piasku i zasypać wszystkie zbroczone miejsca na śniegu.

Lecz parafianie nie pozwolili deptać barbarzyńskiemi stopami męczeńskiej krwi ich braci, rzucili się na nią jak na skarb drogi, zebrali ją ze śniegiem, zeskrobali ziemię i sami ją chcieli pochować przy cerkwi w przygotowanej mogile, śpiewając: „Święty Boże, abyś nam świętą wiarę naszą zachować i nieprzyjaciół kościoła świętego poniżyć raczył".

Katów wściekał się ze złości, widząc poważny spokój i religijny entuzyazm ludu, którego głód, ani zimno ostudzić ani zmniejszyć nie zdołało. Kazał więc wojsku na cmentarz wejść i nahajkami a przykładami wypędzić naród od cerkwi i z cmentarza. Jakie się wtedy rozpoczęły okropności barbarzyństwa, jaka scena piekielna, gdy lud z płaczem i modlitwą padł na ziemię krzyżem rozciągnięty, a po nim, po kobietach i dzieciach, po rannych i zabitych dnia poprzedniego, z dzikim okrzykiem deptać poczęło wojsko, rozbijać przykładami, a nahajkami głowy wiernych rozcinać, opisać tego niepodobna. Krwiożerczy cezar Romy, w pierwszych czasach ery Chrystusa, dyszący za mordem Chrześcijan, nie wyszukałby zapewne bardziej zwierzęcej sceny, dla zaspokojenia swych chuci prześladowczych, jaką wymyślił i stworzył przez swoich gladyatorów zbydlęcony cezar Moskwy, w wieku 19 tejże ery Pańskiej. Tamten przynajmniej wylewając krew chrześcijańską u podnóża swoich bałwanów i na stopniach świątyń pogańskich, chciał krwią zabobonną, jak ją nazywał, przebłagać zagniewanych swych bogów; ten zaś, niby chrześcijanin, zabija i wylewna krew ludzi chrześcijańskich na świętych ich cmentarzach, na progu ich własnych świątyń i pod samym Chrystusa krzyżem, za to, że oni są lepsi chrześcijanie od jego służalców i zauszników i z wiarą, pokłonem i obrzędami świętymi jedynego Boga, wzdrygają się zmieszać bluźnierczą wiarę, obrzęd i grzeszny pokłon cara.

Schizmatycki oficer, obecny tym barbarzyństwom w Drelowie, mówił do nas w zaufaniu, że drżał z trwogi i przerażenia jak w febrze, że się odwrócił i zamknął oczy, aby nie patrzeć na scenę, gorszą od wyobrażenia tysiąca piekieł, gdzie szatani znęcają się nad potępionymi, i cisnąc rękojeść szabli swojej, gotów był jak zwierz rzucić się na żołnierzy, na starszyznę i porąbać ich łby w kawałki. To też ten oficer poszedł do szpitala, aby uniknąć nikczemnej służby, aby na duszy swojej nie mieć odpowiedzialności za krew niewinną.

Po wywleczenia biednego ludu za cmentarz, przywieziono dwie fury ruzek i poczęto kłaść a smagać wszystkich bez wyjątku. Kobiety i dzieci dostawały od 25 do 100 uderzeń, mężczyźni od 100 do 200 razów. Następnie kazał Kotów uklęknąć mężczyznom, zdjąć czapki, wszystkim podnieść rękę i przyrzec, że więcej nigdy nie będą przeszkadzać prawosławnemu popu prawić jego liturgię w swojej cerkwi.

Odpowiedzieli mu na to, że jeżeli będą mieli zdrowie i żyć będą, to popa, przy Bożej pomocy nie wpuszczą do cerkwi. Ale dziś przede wszystkiem potrzeba im myśleć o grobie, bo z łaski naczelnika już stoją nad nim.

Gdy żołnierze lud trzymali tak zdała od cerkwi, naczelnik sprowadził popa i posprzątał zabitych. Rannych na furmankach odwieziono do domów, potem kazał Kotów kobiety i dzieci nahajkami rozpędzić po wsiach i nałożył na każdą po 3 ruble kary. Mężczyzn kazał powiązać, młodszych z nich i silniejszych odesłał do więzienia jako buntowników, starych rozpędził do domów.


Zabici w obronie wiary i świętości cerkwi:

1)
Jan Kościuszek,

2)
Teodor Kościuszek,

3)
Wincenty Bazyluk,

4)
Paweł Kozaka,

5)
Teodor Bocian,

6)
Symeon Pawluk,

7)
Andrzej Charytoniuk,

8)
Trochim Charytoniuk,

9)
Jan Romaniuk,

10)
Onufry Tomaszuk,

11) ,
Andrzej Kupik

12)
Jan Kupik,

13)
Jan Luciuk,

któremu kozak przeciął pałaszem czaszkę, a żołnierz z piechoty strasznie pobił jego piersi przykładem karabina, czas jakiś leżał, męczył się, pluł krwią i zakończył życie męczeńskie.

Gdy to się działo w Drelowie, parafianie z Dołhy i sąsiednich wiosek, dowiedziawszy się o wszystkiem, biegli do Drelowa, aby, jak mówili, dać się tam męczyć za wiarę. Lecz Kotow rozstawił 300 konnicy na łąkach, po drogach i polach, aby rozbijała i odpędzała wszystkich do wsi. Każda z wiosek dostała po kilkunastu rannych za wiarę. .

W 1875 roku, naczelnik Kotow wezwał do podpisu parafian drelowskich, lecz gdy mu odpowiedzieli, że gotowi są na śmierć, jak i w roku zeszłym, a prawosławia nie przyjmą, potrzymał w parafii przez dwa miesiące wojsko na koszcie włościan, kilkunastu wpływowych wysłał do Rosyi na wygnanie, wszystkich obłożył kontrybucyą z rozporządzenia Gromeki i zniszczywszy tak parafię do wysokości 260.000 złotych, odstąpił jak szatan i już nie kusił więcej parafian swoją religią.

Takie słowa napisał Franciszek J. Stefaniuk w autorskiej inwokacji. Utwór poświęcił trzynastu drelowskim unitom, którzy życie oddali w obronie wiary i swojej świątyni.

„Gdy staniesz przed murem owej świątyni
pokryjesz powieką zmęczone oczy
niech usta zamilkną a cisza uczyni
że myślą na chwilę się z nimi zjednoczysz”
Świeżo i klarownie brzmią słowa wiersza -
"Od tamtej golgoty gdy wiek dawno minął
a życie się kręci swoistą osnową
ich postaw męczeńską rozważam przyczynę
jako narodu drogę krzyżową”
- autor przybiera oto i takie strofy:
„Przed bramą świątyni lud mężnie się stawił
na rozkaz Boga w swoim wielkim dziele
nie będzie po rusku pop dla nas prawił
w unickim polskim najświętszym kościele.

Jak stos ofiarny przed drzwiami kościoła
krzyż polskiej niewoli na nasze ramiona
to Szymon Pawluk do chłopów woła
niech ciało zabiją duch polski nie skona”.
A na koniec Franciszek Jerzy Stefaniuk napisał:
„Tak Drelów przykładem modlitwą i czynem
bronił najświętszych swych ojców wiary
siedem dni wcześniej przed Pratulinem
złożyli Bogu z życia ofiarę”.


Dwie parafie międzyrzeckie: Stary i Nowy Międzyrzec.

W 1866 roku, chociaż cała parafia jednomyślnie zachowała swoją odwieczną 'modlitwę, różaniec i tem gorliwiej ją odmawiała, i śpiewała w cerkwi swojej, naczelnik Kotow postanowił kilkanaście indywiduów z parafii oddzielić i na nich wywrzeć cały nacisk złości swojej i prześladowania, dla postrachu innych unitów. W tym celu kazał ze wsi i miasta zaaresztować parafian: Leona Prokopiuka, Bazyla Bartoszuka, Michała Prokopiuka, Jana Kosteckiego, Pawła Halimoniuka, oraz wielu innych i skrępowanych odstawić do Siedlec. Tam ich od sześciu miesięcy do dwóch lat trzymali biednych wyznawców w więzieniu, pozwalając wszystkim odwiedzać ich i zarazem przy każdej wizycie, dając odwiedzającym naukę, że i z nimi tak będzie, jeżeli nie zaniechają oporu swojego, przeciwko woli rządu. Paweł Halimoniuk, osłabiony więzieniem, skonał w nędzy.

Parafianie Starego i Nowego Międzyrzecza za modlitwy i śpiewy polskie w cerkwi, płacili kontrybucyę przez cały rok aż do zaboru organów, gdyż odtąd otworzyły się nowe pozycye kar i sztrafów. Kontrybucya wymierzona była stosownie do możności karanego, a zawsze była oznaczaną i wybieraną przez naczelnika radzyńskiego, Kotowa. Gdzie nie było grosza, tam bez miłosierdzia licytowano wszystko, aby i unitów ukarać i skarb nasycić, z którego naczelnicy za apostolstwo swoje brali pełną garścią. W 1867 roku, za obronę organów, parafianie zapłacili kary około 15.000 złotych.

W 1873 roku, po wywiezieniu ks. Andrzeja Horoszewicza, parafianie zabrali klucze cerkwi i przez cały rok trzymali je u siebie, nie chcąc wpuścić popa prawosławnego, przysłanego im przez schizmatycki Chełm.

W 1874 roku, burmistrz miasta Międzyrzeca, odebrał polecenie od naczelnika powiatu zwołać pod cerkiew wszystkich parafian, na dzień 17 Stycznia, w wigilię Jordanu i ogłosić im, że po roku sieroctwa, międzyrzecka parafia dostaje pasterza z łaski i woli rządu, że przyjąć go powinna całem sercem, ofiarować mu sól i chleb, a on nazajutrz oświęci im uroczyście Jordan. Parafianie przede wszystkiem powinni cerkiew otworzyć i przygotować ją świątecznie.

Lecz parafianie ani słuchać nie chcieli o oddaniu kluczy, lub otworzeniu cerkwi dla popa i zapytawszy burmistrza, czy więcej nie ma im co do powiedzenia, pozostawili go pod cerkwią i rozeszli się sami do domów.

Dnia 18, przyjechał urzędnik ze strony naczelnika powiatu i łącznie z burmistrzem, wymógłszy na staroście oddanie kluczy, sprowadził do cerkwi schizmatyckiego popa. Lecz gdy parafianie popa prosić poczęli, aby im nie prawił nabożeństwa po nowemu, świaszczennik ochotnie usłuchał parafian, wyszedł natychmiast z cerkwi i wyjechał z probostwa. Delegowany urzędnik groził parafianom, że pozdychają jak psy bez kapłana, że przyjdzie czas, kiedy zechcą przyjąć jakiegokolwiek popa, lecz rząd im wtedy żadnego już nie da.

„Wolimy, odrzekli, być psami wiernymi, przy dawnej a świętej naszych ojców wierze i bez waszych popów, niż waszymi ludźmi i braćmi waszymi, zmieniającymi religię, na wyznanie prawosławne dla nas straszne i wstrętne".

Natychmiast wojsko zostało rozkwaterowane w mieście i odtąd kilku żołnierzy we dnie, a w nocy kilkunastu trzymało straż cmentarza i pilnowało cerkwi, aby jej nikt z parafian nie otworzył i nie zbliżał się do niej. Chcieli tym sposobem przeszkodzić zbiegowiskom ludu wokoło cerkwi i uniknąć powtórzenia się scen krwawych.

1874 r. 28 Grudnia, zjechał naczelnik powiatu radzyńskiego do Międzyrzeca, zebrał całą parafię i zapytał ich ostatecznie, czy przyjmują popa prawosławnego i czy chodzić będą do cerkwi.

Odpowiedzieli parafianie: „Jeżeli będzie tak samo odprawiać się nabożeństwo jak dawniej i będą śpiewane różańce, koronki i wszystkie śpiewy po polsku, kazania i nauki mówione w polskim języku, będą także i organy, to wtedy pójdziemy do cerkwi, inaczej ani myślimy tam chodzić".

„Wiem dobrze, odrzekł Kotow, że nie wszyscy z was tak myślą i mówią. Są pomiędzy wami buntowniki i podszczuwacze do niespokoju i nieuległości rządowi, ja ich znam i zaraz ich mieć będę; zgniją w więzieniu lub skonają na Syberyi za swój opór i złą wolę. Oto macie dwie strony, to prawa, a to lewa. To mówiąc, wskazał jedną i drugą parafianom zebranym na placu. Na prawej stronie rzekł: niech staną owce spokojne i powolne, które będą uczęszczać do swojej cerkwi; na lewą zaś niech pójdą kozły uparte i buntowniki".

Naczelnik był pewny, że nie wielu z unitów zajmie prawą stronę, lecz i był przekonanym, że dla bojaźni, surowej odpowiedzialności przed rządem, nie wielu też się znajdzie pomiędzy ludem śmiałych, aby wypowiedzieli otwartą nieuleglość rządowi i zajęli lewą stronę. Zresztą lewicę buntowniczą dla przykładu zaaresztuje, i rzecz cała, bez zbierania niewdzięcznych podpisów, skończy się najspokojniej, urzędowem ogłoszeniem dobrowolnego i zbiorowego przez parafian międzyrzeckich przyjęcia prawosławia.

Lecz jakież rozczarowanie go spotkało, gdy parafianie bez namysłu w jednej chwili i bez żadnego wyjątku zajęli wszyscy lewą stronę, mówiąc naczelnikowi: „Wolimy być upartymi kozłami i ciężkie ponosić kary za wiarę naszą świętą tu za życia, abyśmy za to na Bożym sądzie stanęli po stronie wybranych owiec Pańskich".

„Nauczę ja was, buntownik! Polaki", wrzasnął naczelnik. W tej chwili zatelegrafował do gubernatora, donosząc mu o przegranej na głowę batalii z unitami i wyjechał do Radzynia.

Trzeciego dnia ujrzeli parafianie międzyrzeccy zbliżającą się piechotę z Radzynia i Siedlec i kozaków, gotowych zawsze rycerzy do walki ze spokojnym i bezbronnym ludem. Wojsko rozstawione było po domach unickich w całej międzyrzeckiej parafii i natychmiast starzy i młodzi wypędzeni zostali z toporami, łopatami, rydlami, wozami na wszystkie okoliczne drogi i dróżki.

„Cóż my robić będziemy w zimie na zamarzniętej drodze?" pytali ludzie policyantów i starszyzny.

„Mołczat!" była cała odpowiedź, i kazano im zgarnywać śnieg z dróg; następnie wzdłuż drogi i samym jej środkiem, gdzie więcej jest ubitą i kamienistą, kazano kopać rów szeroki i głęboki na parę łokci; wykopane rowy napowrót zawalać piaskiem, deptać go i ubijać kołami.

Taką pracę, której nie znał wierny Izrael w Egipskiej Faraonów niewoli, unici międzyrzeccy ponosić musieli przez 16 dni. I gdy oni zziębnięci, bez posiłku najczęściej, dzień cały dźwigać musieli ciężar barbarzyńskiego rozkazu i niewoli, wojsko po wsiach rozłożone, rąbało płoty i parkany unickie, zabijało woły, wieprze, wyłapywało kury, gęsi, zjadało zasoby gospodarskiej spiżarni, a najadłszy się, gwizdało i śpiewało na rozkaz naczalstwa, na urąganie ludowi biednemu i jego cichemu a skromnemu życiu, swoje lubieżne „Moskowskija pieśni o czornobrewoj Marysience“, lub „o Polakach miatieżnikach“.

Po 16 dniach tej twardej próby, wziął się Koto w do nahajek. Kobiety i dzieci mniej, mężczyźni odbierali od 75 do 200 razów. Batożone były wsie całe i przechodziły ten chrzest krwi kolejno, a jednocześnie przysłano jeszcze setkę kozaków do pomocy wybierania kontrybucyi pieniężnej lub fantów przeznaczonych do licytacyi. Pieniądze z parafian ściągano tygodniowo.

Gdy u Symeona Jozafaciuka, we wsi Manie, starca przeszło 70-letniego znaleziono pieśń polską, którą sobie na jarmarku kupił u sprzedających obrazy, został natychmiast skrępowany i odstawiony do Siedlec, gdyż to był człowiek rozumny i wzorowych obyczajów, miał wpływ wielki we wsi i już tem samem wrogi prawosławiu. Zabrano mu dobytek, zboże, trzodę i sprzęty gospodarskie, zniszczono go przeszło na 6.000 złotych. W Siedlcach trzymali go przeszło rok cały, lecz gdy wypuścili go na wolność, on natychmiast wnuka do chrztu a syna do ślubu wysłał za granicę, i za to zniszczono go znowu na parę tysięcy złotych.

Wreszcie Jozafaciuk powołany został do Radzynia, gdyż naczelnikowi wiele zależało na tem, aby tego wpływowego i szanowanego we wsi starca opór przełamać. Naczelnik Kotow, wierny swojemu nazwisku, ukrył pazury moskiewskie, począł przekonywać starca łagodnie i odwodzić od religijnego uporu. Zachęcał go do podpisu na prawosławie, obiecywał mu sumy pieniężne, wynagrodzenie strat i poprawę jego zniszczonej fortuny.

Sądził starzec w prostocie ducha swojego, że do niego najlepszy człowiek przemawia, więc otwarcie wyciągając swoje wyschłe, kościste ku niemu ręce, drżącym głosem rzecze: „Wielmożny Panie naczelniku! Te ręce pracowały wiek mój cały, rano i wieczór składałem je do modlitwy mojemu Bogu, te ręce wypiastowały synów i piastują dziś wnuki, czy możesz Panie chcieć, abym je splamił podpisem i przyjął wiarę, której nie znam, i daj Boże już mi jej nie znać?".

Na te słowa starca, naczelnik zerwał się z miejsca jak wściekły lampart i rzucił się na niego. W jednej chwili miał go pod nogami swojemi. Tratował go jak padalca, kopał obcasami, ranił piersi i głowę starego unity. Widząc go zbroczonego krwią, kazał strażnikom podnieść z ziemi, skrępować powrozami i wepchnąć do więzienia.

Gdy z okna powiatu ujrzał, że strażnicy wloką starca, gdyż skrępowany i zbity iść nie mógł, rozkazał go rozwiązać i puścić do domu, lecz nałożył w tej chwili swój sztraf i przywoławszy wójta, kazał mu zaaresztować konia od wozu starego unity i sprzedać na opłacenie tej kary. Wójt natychmiast rozkaz wykonał, konia za bezcen sprzedał na miejscu za wysokość sztrafu, a umęczonego unitę, leżącego przy wozie swoim, znalazł Samarytanin poczciwy, co zaprzągłszy bydlę swoje do pustego wozu Jozafaciuka, ułożył go na nim, okrył i odwiózł go do jego domu. Starzec ten złamany na zdrowiu wkrótce umarł.


Umarli również strawieni nędzą więzienia i wygnaniem:

LeonTrochimiuk,
pozostawiając dwoje dzieci, żonę i starą matkę;

Grzegorz Sidorczuk,
pozostawił żonę i troje dzieci sierot.


Wywiezieni zostali w głąb Rosyi po wycierpieniu kilku lat więzienia;

1) Andrzej Antoniuk,
zostawił żonę i troje dzieci;

2) Eliasz Pinczuk
brak danych(tt)

3) Aleksander Somociuk,
zostawił żonę i troje dzieci;

4) Jan Oleksiuk,
pięcioro dzieci i żonę;

5) Jozafat Klimiuk,
dwoje dzieci i żonę

6) Tomasz Samociuk,
czworo dzieci i żonę;

7) Jan Pawluczuk,
jedno dziecię i żonę;

8) Michał Rypiński,
troje dzieci, żonę i matkę

9) Michał Prokopiuk,
czworo dzieci i żonę;

10) Michał Hryciuk,
troje dzieci i żonę;

11) Jan Bartoszuk,
czworo dzieci i żonę;

12) Józef Bartoszuk,
siedmioro dzieci, żonę, siostrę i matkę;

13) Mikołaj Zaniewicz,
troje dzieci, żonę, siostrę i matkę;

14) Symeon Hołowiuk,
czworo dzieci, żonę, siostrę i matkę;

15) Jan Sidorczuk
sześcioro dzieci i żonę;

16) Andrzej Mińczuk,
dwoje dzieci i żonę;

17) Stefan Kozłowski,
czworo dzieci, żonę i matkę;

18) Grzegorz Kozłowski,
czworo dzieci i żonę;

19) Jan Oleszczuk,
troje dzieci, żonę i matkę;

20) Roman Piotrenko,
troje dzieci, żonę i matkę;

21) Wojciech Korzeniowski,
troje dzieci i żonę.

Kontrybucyi i zniszczenia materyalnego ponieśli parafianie międzyrzeccy około 200.000 złotych.


Parafia Gęś.

Parafia ta, licząca około 2.000 dusz, za swoją stałość w wierze zniszczoną została materyalnie. Była to parafia bardzo zamożna, więc prawosławie postanowiło uderzyć na nią prześladowaniem silniej niż na inne. Rok 1867, to jest opór parafian przeciwko nowościom schizmatyckim wprowadzanym do ich cerkwi, wypędzenie przez nich popa z plebanii i ukrycie kluczy cerkiewnych, kosztowało parafię przeszło 100.000 złotych kontrybucyi i zniszczenia poniesionego przez licytacyę dobytku, zboża i gospodarskich sprzętów, na dostawę wojsku wymaganego prowiantu, owsa, siana dla koni, etc.

Oprócz męczeńskiego batożenia parafian, przez trzy miesiące dla dwóch rot piechoty i jednej seciny kozaków, zabijano codziennie dwie sztuki dobytku i dwie z trzody chlewnej. Był to więc formalny wypas żołnierzy, istny dla nich schizmatycki karnawał.

Koniec roku 1874 i początek 1875 z zupełną ruiną materyalną przyniósł parafianom katusze męczeńskie z pierwszych wieków chrześcijaństwa, w których pokonało wiele dzieci, kobiet, a wszyscy niemal potracili zdrowie. Dość powiedzieć, że przez trzy miesiące batożono lud za stałość w wierze bez przestanku, niosąc piekielny postrach od wioski jednej do drugiej, od jednego domu do drugiego. Męczonych okładano śniegiem, pozostawiano ich na mrozie, aby skonali, lub przyszedłszy do siebie, namyślili się i przyjęli schizmę.

Jeżeli ofiara jęczała pod razami, był to znak dobry dla oprawców, mieli nadzieję, że jeżeli sama prawosławia nie przyjmie, to jękiem swym przełamie upór tych, którzy patrzyli na katusze i słuchali jej jęków. Jeżeli zaś pod nahajkami kozackiemi ofiara nie wydała żadnego jęku, ani skargi, ni słowa prośby żadnej, lub po skończeniu barbarzyńskiego mordowania, naśladując świętych męczenników za wiarę, katowany ucałował knut kozacki lub słowem: „Bóg zapłać" podziękował z duszy, że na długi grzechów swoich może przelać krew i za świętą wiarę pocierpieć, wtedy wściekłości naczalstwa nie było granic. Zbroczoną ofiarę rozciągano na śniegu po raz drugi i trzeci, okładano ją razami i całym wysiłkiem barbarzyńskiej mocy, dla złamania jak mówili: „polskiej, przeklętej, czortowej duszy". Śnieg już wtedy rumienił się krwią, ciało pobite odpadało od kości męczennika, a on omdlewał przy nogach oprawców. Wtedy brano go za nogi i głowę, podnoszono w górę i tak bujano nieszczęśliwym w powietrzu, aby oprzytomniał, obsypywano go potem śniegiem.

Gdy wreszcie oddychać począł i jęknął z boleści, pytano go natychmiast: „prynimajesz prawosławie?“

Potrzeba być ostatniem bydlęciem i zwierzem aby nie mieć pojęcia siły ducha ludzkiego i stojącego już przy grobie człowieka, który tyle wycierpiał za swoje przekonania i wiarę, który męczeństwem a krwią przygotował i prowadził wiernie ducha swego do wieczności i prawie sięgał już za palmę zwycięstwa: pytać go, czy się wyrzekasz swego przekonania, przeklinasz wiarę twoją, gdyż oto knut, którego jeszcze uderzenie jedno może cię zaprowadzić do celu twych życzeń.

To też odpowiedzi zwykle nie było, a jeżeli wyrzekł nieszczęsny jakie słowo, to najczęściej prosił, aby go dobito. Więc bili go jeszcze oprawcy na rozkaz naczalstwa, albo za nogi odwlekli go pod płot i rzucili w śnieg, aby Polak z wiarą swoją „zdoch“ jak bydlę nieużyteczne i nieczyste jak pies!

W bohaterskiem znoszeniu tych katuszy, kobiety i dzieci nie ustępowały pierwszeństwa mężczyznom, lecz dzieci zbite a często z przestrachu samego wpadały w chorobę i stawały się ofiarą śmierci.

W r. 1874 i 1875 parafia Gęś poniosła ogólnej straty blisko na 200.000 złotych i przyszła do takiej nędzy, że z innych łacińskich wsi pożyczano biednym bydlęta do roboty, ziarna na nasienie, sąsiedzi uprawiali im rolę i zbierali dla nich z pola, gdyż ci długo nie mogli przyjść do siły lub siedzieli po kilka lat w więzieniu.


Po trzyletniem więzieniu w Siedlcach zostało wielu z parafii Gęś wywiezionych w głąb Rosyi, z których zapisane są tylko następujące nazwiska:

1)
Bazyli Lewczuk,

2)
Jan Misiura,

3)
Nestor Lewczuk,

4) Jan Lewczuk,
Jan Lewczuk,

5)
Stefan Wertepik,

6)
Jan Lewczuk,

7)
Mikołaj Wertepik,

8)
Antoni Lewczuk.

Nie zapisano też imion męczenników, którzy pokonali, przybici katowaniem i nędzą więzienia.

Parafia Rudno.

Parafia ta, licząca około 2.000 dusz, w 1867 roku, gdy włościanie stanęli w obronie pieśni polskich, różańców, nabożeństwa dawnego i organów, była przedmiotem takiego prześladowania za wiarę, że mieszkańcy z częścią dobytku swojego uciekli zimową porą do lasu i tam na śniegu wśród mrozów kryli się przez cały miesiąc. Wtedy zamarzło dwoje dwunastoletnich dzieci i dwie kobiety.

Na początku 1875 roku, wytrzymawszy kilkumiesięczne męczarnie, znowu parafianie uciekli do lasu i w tym roku nie uprawiali pola, ani go zasiewali, żyli jak pustelnicy korzonkami roślin, jagodami, grzybami. Nie mieli kawałka chleba, a lud okoliczny, za swoją wiarę ogłodzony również przez żołnierską szarańczę, nie mógł w każdej chwili przyjść im w pomoc jałmużną. Szmaty okrycia rwały się na nędzarzach, nędza pożerała starych, a bardziej jeszcze małych i te leśne szkielety, modląc się, siedziały nieruchomie pomiędzy gęstwiną drzew, jak wylękłe zające spłoszone ze swych łożysk, albo snuły się w zaroślach nachylone ku ziemi, szukając pożywienia dla siebie, a bardziej jeszcze dla wynędzniałych i płaczących swych dzieci.

Szesnaście ofiar skonało od grzybów leśnych, jagód, a najwięcej z nędzy, i to przeważnie dzieci do lat 10, potrzebujące delikatniejszej strawy, i niemowląt tych ofiar płaczących mleka matki, którego z piersi ich wyciągnąć nie mogły, gdyż brakło w nich sił i życia.

Z parafii Rudno wysłano do Rosyi 20 włościan po wymęczeniu ich przez kilka lat więzieniem. Straty materyalnej, poniosła parafia Rudno około 120.000 złotych.

Nie można pominąć tu nowej, a niesłychanej tyranii rosyjskiej, zaprawnej podlewą krańcowych chuci stepowych Tatarów i zwierzęcych Mongołów, wymysł zapewne Gromeki, lub wszystkich razem wziętych apostołów schizmy, na zmuszenie ludu do wyrzeczenia się polskości i katolicyzmu.

Pomiędzy ludem pracowitym, ogólne jest nawyknienie, rzekłbym przywiązanie dla swojego bydlęcia, z którem człowiek pracowity, trudy swojego życia ciężkiego podziela. Pochodzi to z prostej wdzięczności ku Stwórcy, co obdarzył człowieka tern przywiązanem do niego stworzeniem, dającem mu wielką pomoc w pracy, pożywienie i okrycie. Wół, krówka, owca, jest przedmiotem pieszczot ze strony gospodarstwa, a szczególniej ze strony dzieci ich, które wybiegają na spotkanie swoich bydlątek, gdy te wieczorem wracają z paszy, małym podają kąski chleba, aby je do siebie zbliżyć, przyswoić, do stołu swego nieledwie je zaprosić. Rodzina cała zalewa się łzami, gdy bydlę jej niebezpiecznie chore, lub gdy zdechnie. Smutek ten włościan, nie pochodzi tylko z żalu straty materyalnej, lecz i z przywiązania do pożytecznego bydlęcia.

Rosyanie w swojej piekielnej imaginacyi, siląc się nad wynalazkiem środka, aby zniewolić lud do wyparcia się wiary jego, gdy katusze ojców, matek, starców i dzieci, hartowały jeszcze bardziej ducha ich oporu, postanowili spróbować wściekłej katuszy zwierząt w oczach spędzonych gromad włościańskich, azali się nie uda im upartych przełamać widokiem tyranii ich bydląt.

Więc kilka sztuk bydła wyprowadzono na plac i za szyje uczepiono je przy płotach. I gdy kozacy na rozkaz swojej starszyzny, rogi bydląt odbijali obuchem topora, naczalstwo zapytywało płaczący z przerażenia naród: ,prynimajete prawosławie“?

Po odmownej odpowiedzi, szedł rozkaz toporem kaleczyć nogi bydlętom, które upadając na ziemię i brocząc się we krwi, rykiem swoim przerażały każdego; i znowu zapytanie ludowi, jak piekielne urągowisko jego stałości w wierze, rzucało naczalstwo: „prynimajete prawosławie"?

Następował trzeci rozkaz, kłuć bydlęta pikami lub pałaszami ze wszystkich stron, aby rykiem przeciągłym, broczące we krwi bydlęta, ścinały lodem serca swych dobrych właścicieli, a wolnem i strasznem konaniem zarażały śmiercią żyjącego i niepokonanego ich ducha i prowadziły do odstępstwa religii.

Była to piekielna próba, a mefistofelesa rachunek uczuć ludzkich, przeprowadzone z całą tragicznością piekielnej sceny i krańcowym barbarzyństwem. Lecz i ta próba, jak i inne, najzupełniej chybiła celu i wywołała wręcz przeciwny skutek. Naród rzuca się do nóg oprawcom i jęk swój łącząc z rykiem zdychającego bydlęcia, woła: „Pobijcie i nas, jak nasze bydlęta; one konając za nas, nauczyły nas, jak skonać mamy za Chrystusa, za świętą wiarę naszą"!

Podobnego męczenia zwierząt dopuszczali się Rosyanie w parafii Ghoroszczynka, w bialskim powiecie; w Czekanowie i Bogowie, w powiecie sokołowskim.

Autentyczne, z opowiadań obywateli, księży i notatek unitów, (Przyp. pisz.).


Parafia Kolembrod.

Parafia ta, licząca około 1.500 dusz, poniosła ogólnej straty materyalnej około 80.000 złotych, w czasie prześladowania za wiarę.

Na utrzymaniu parafian stało tu 4 roty piechoty, stu kozaków i stu dragonów. Przez ciężkich trzy miesiące, darmozjady ci pracowali dla prawosławia. Lud batożyli strasznie i odsyłali go do więzienia radzyńskiego, bialskiego i siedleckiego. Nie pozwolili włościanom zasiać, ani też z pola zbierać. Wszystko bydło, trzodę i zboże unitów zjedli lub zlicytowali na opłacenie kontrybucyi, lub na kupno zbytkownych rzeczy dla naczalstwa. Ludzi pędzili do zbierania błota lub śniegu, zwożenia piasku w porze zimowej, równania dróg i gościńców, rozbijania kamieni i innych ciężkich, a niewolniczych służebności.


Wywiezieni z parafii Kolembrod, w głąb Rosyi, po kilku latach więzienia, byli następujący:

1)
Leon Bawaj,

2)
Łukasz Czech,

3)
Bazyl Ciek,

4)
Jan Us,

5)
Izydor Sadowski,

6)
Daniel Oleszczuk,

7)
Bazyli Marczuk

i więcej jeszcze wygnańców, tu nie zapisanych,

Parafia Dołha.

Parafia ta, licząca około 1.000 dusz, była również przedmiotem srogiego prześladowania za wiarę. W 1867 roku, zbitą została strasznie i zniszczoną na 20.000 złotych, za śpiewanie w cerkwi różańców i godzinek.

W 1874 roku, dnia 6 Stycznia, gdy parafianie przybyli na nabożeństwo do cerkwi, świaszczennik renegat, wyszedł do ludu i oświadczył parafianom, że zmiany, jakie zaprowadza w liturgii, nic nie znaczą, że zaprzestanie używać dzwonków przy Mszy, gdyż takowe są wymysłem kościoła zachodniego i zwyczaj dzwonienia z kościoła został wprowadzony do ich cerkwi; że mszału przenosić nie będzie, że wprowadza do cerkwi język rosyjski. Wszystkie te jednak zmiany nie psują istoty wiary i obrzędu, czy z niemi, czy też bez nich, cerkiew nic nie traci i pozostaje taż sama, zresztą, może się to wszystko kiedy jeszcze przemienić i na powrót wejdą do cerkwi te zwyczaje, które dziś z rozporządzenia rządu koniecznie ustać muszą. Przestrzegał przytem parafian, aby zachowali się spokojnie, żeby się nie mieszali do nieswoich rzeczy w cerkwi, nie robili żadnych występnych awantur, gdyż cerkiew i ołtarz tylko do świaszczennika i rządu należą.

Lud wysłuchawszy świaszczennika, padł krzyżem na ziemię i rzewnie płakać począł, a pop przystąpił do swojej prawosławnej liturgii, będąc pewnym, że argumentami swojemi naród przekonał, że wypłacze się tylko i uspokoi.

Lecz po chwili naród rzeczywiście się uspokoił, otarł łzy swoje, i wiedział co mu uczynić wypada. Zbliżył się do ołtarza i głosem stanowczym i zrozumiałym, zawołał na popa: „Człowiecze, pójdź precz od ołtarza Bożego, odstąp od świętego ołtarza ojców naszych. Tobie być w lesie a nie w świętej cerkwi pomiędzy nami, tyś wilk nie pasterz nasz, precz stąd, bo inaczej wyrzucimy cię“.

Pop przelękniony taką postawą ludu, liturgię swoją natychmiast przerwał, rozebrał się z szat cerkiewnych, drzwiami zakrystyjnemi uciekł i zamknął się na klucz w plebanii. Parafianie porządek przywróciwszy w cerkwi, zamknęli ją i rozeszli się do domów. Na drugi dzień parafianie zebrali się na probostwie, z żądaniem, aby pop oddał im wszystkie akta i wyjechał sobie precz, co też musiał uskutecznić.

Ta śmiałość parafian okryła ich ranami prześladowania, wtrąciła ich do więzienia, wielu wypędziła na wygnanie do pustyń Rosyi, i kontrybucyą a zniszczeniem przyniosła im straty materyalnej około 20.000 złotych.

W 1874 roku, w miesiącu Grudniu, do parafii Dołhy przybyli kozacy w 200 koni i piechota nawracać unitów na prawosławie. Bito biednych parafian po 160, 200, i 300 nahajów naraz, i to powtarzano często. Naczelnik Kotow z rozporządzenia Gromeki nałożył kontrybucyę po 10, 15 i 25 rubli od osoby. Parafia karmić musiała wojsko przez dwa miesiące i na wyżywienie go poszedł najlepszy inwentarz. Tym razem parafia poniosła straty około 60.000 złotych.


Bazylemu Iwańczuk,
oprócz kary batożenia i znęcania się za jego stałość we wierze, rozcięto głowę pałaszem i umarł.

Semen Iwańczuk,
skazany na wygnanie do Rosyi, lecz w Brześciu pobity strasznie za śmiałe wyznanie swojej wiary, skonał w rękach oprawców, pozostawiając czworo dzieci, żonę i zniszczone gospodarstwo.


Wywiezieni w głąb Rosyi z parafii Dołha, zanotowani następujący gospodarze:

1) Jozafat Leszczuk,
pozostawił sześcioro dzieci, żonę i gospodarstwo zniszczone.

2) Tomasz Jaszczuk,
brak danych(tt)

3) Jakób Joachimiuk,
zostawił czworo dzieci i żonę.

4) Borys Laszko.
brak danych(tt)

5) Jakób Ostapiuk.
brak danych(tt)

6) Antoni Omelaniuk,
zostawił czworo dzieci i żonę.

7) Jan Siwaczuk.
brak danych(tt)

8) Marek Omelaniuk.
brak danych(tt)

9) Cyryl Joachimiuk.
brak danych(tt)

10) Jakób Pawluczuk,
pozostawił troje dzieci, żonę i starego ojca.

11) Onufry Trąba,
zostawił czworo dzieci.

12) Mikita Siliwoniuk,
zostawił siedmioro dzieci, żonę, ojca i matkę staruszków.

Taki sam był los parafii: Jabłoń, Szostka, Ruska-Wola, Radcze, Radzyń, Przeguliny, Bezwola, Wohiń, Witoroz. Parafie te zapłaciły około 140.000 złotych kontrybucyi; za wyznanie wiary swojej przeniosły zniszczenia materyalnego w gospodarstwie blisko na 100.000 złotych i dały blisko 60 niewolników do Rosyi.


Powiat i dekanat Sokołowski.

Parafia Hołubla.

Parafia ta bardzo nieliczna, bo zaledwie 200 dusz unickich licząca, to prawie wioska jedna, składająca się z 26 gospodarzy, z których po odjęciu 7 łacińskich domów, pozostaje tylko 19 domów i rodzin unickich.

W 1867 roku, gdy naczelnik powiatu siedleckiego, podpułkownik Kaliński, przybył do Hołubli ze strażnikami, wójtem i pisarzami znieść organ cerkiewny, zebrała się parafia aby reformatorom religijnym stawić możliwy opór. Tu ich nahajkami i siłą zwierzęcą przekonano, że organu obronić nie są w stanie. „Dziękujcie Bogu, mówił naczelnik, że nie zmuszam was, abyście sami wynieśli organ, lecz my to robimy wyręczając was. Ze mną większe parafie nic nie poradziły, a wy mała garstka, śmielibyście mi stawić opór.

Rok ten, za śpiewy polskie w cerkwi, wydarł parafianom, drogą kontrybucyi, 6.000 złotych.

W 1872 roku, w Listopadzie, gdy po wyrestaurowaniu cerkwi przez rząd i wyrzuceniu ołtarzy, obrazów, chorągwi parafialnych, zwieziono pod cerkiew nowy prawosławny prestoł, stoły boczne i rozmaite ikony, parafianie widząc to, uradzili przedsięwziąć możliwe środki, w celu niedopuszczenia, aby nowościami temi skalano świętość ich dawnej cerkwi. Więc wystąpili z prośbą do naczelnika powiatu, aby nie tylko zakazał strażnikom wyśmiewać się z ich chorągwi, ołtarzy dawnych i obrazów, wyniesionych za cerkiew, lecz pozwolił im to, jako ich ojców własność i pamiątki, które oni zawsze mają w poważaniu i czci, wnieść napowrót i zachować w cerkwi.

Kaliński odpowiedział im, że to wszystko co wyniesiono z cerkwi, polskie jest i buntownicze, a kto śmie za tem odzywać się i bronić, to się buntuje przeciwko cesarzowi i godzien jest kary.

Nic nie uzyskawszy, postanowili parafianie sami ukryć w cerkwi te przedmioty święte, nie jako dowody buntu przeciwko carowi, lecz przez cześć dla pamięci ojców swoich i tych dawnych świętości.

Gdy naczelnik przybył do Hołubki ze strażnikami, kozakami i całą gminną kancelaryą i otworzywszy cerkiew, wyrzucać począł to wszystko, co parafianie wnieśli, nie szczędząc przytem w samej cerkwi dla polskich świętych i patronów obelg i wyrażeń, których by ostatni, a bezrozumny pijak w karczmie nie śmiał powiedzieć, parafianie w liczbie 19-tu gospodarzy stanęli wtedy u drzwi cerkwi i nie pozwalali, aby w ich obecności wyrzucano ołtarze, obrazy i urągano ich wierze.

Strażnicy ustąpili przed ludem zagniewanym, nie śmiąc w cerkwi rozbijać go, lecz Kaliński, gniewem uniesiony, wrzasnął, że rozkaz cesarski świętszy jest jak wszystkie cerkwie razem i kościoły i rozkazał kozakom i strażnikom swoim, aby miatieżnikom“ w cerkwi dali naukę za bunt przeciwko carowi.

Wtedy kozacy i strażnicy rzucili się na 19 gospodarzy i powstał w cerkwi, w drzwiach świątyni i na cmentarzu taki krzyk, zamieszanie, szamotanie się, że rezultat byłby niepewny, gdyby naczelnik nie kazał strażnikom wziąć się do pałaszów, nahajek, porwać w rękę co tylko mogło się dostać i bić buntowników, chociażby do śmierci. Naczelnik rzuciwszy się sam pomiędzy lud, z drewnem w ręku, począł go rozbijać i kaleczyć po głowach. Za przykładem naczelnika strażnicy z kozakami rozgromili parafian i każdego przed cerkwią na rozkaz swojego wodza kładli i katowali.

Wyrzuciwszy z cerkwi parafian i wszystkie ich świętości, strażnicy i kozacy poczęli wnosić swoje prestoły i ikony. Parafianie chociaż zbici i pokaleczeni napowrót stają do walki przede drzwiami świątyni swojej, zasłaniając ją od sprofanowania. „Tu pobijcie nas pierwej, wołali, a potem z cerkwią naszą zrobicie co zechcecie".

Na wściekły rozkaz naczelnika i przykład jego, poczęli bić kozacy i męczyć ludzi powtórnie i gdy oni pokrwawieni legli prawie bez duszy na cmentarzu swojej cerkwi, wtedy strażnicy za nogi poodciągali ich na drogę, na śnieg, wnosząc już bez przeszkody swoje religijne przybory i ozdoby.

Na drugi dzień naczelnik zajął się spisaniem urzędowych protokołów i wszystkich 19 gospodarzy skazał na kontrybucyę, następnie grabił bydło, owce i gospodarskie sprzęty włościan i takowe w Siedlcach kazał sprzedawać żydom za bezcen.

Wszyscy gospodarze zbici, leżeli po kilka miesięcy, a wielu z nich utraciło swoje siły i życie. Po upływie pół roku, gdy parafianie, przyszli do siebie cokolwiek, skazani zostali, jakby w dalszym ciągu kary, do więzienia i Kaliński pilnował, jak drapieżny zwierz, postawiony na straży kryminału, aby przez pierwsze sześć dni nikogo nie dopuścić, coby więźniom za wiarę dał chleba kawałek, lub podał im wodę do picia.

W 1875 roku, w miesiącu Lutym, przybył do Hołubli z Siedlec ten sam Kaliński, naczelnik, zwołał wszystkich parafian z 19-stu domów, kazał im podpisać się na „utwierdzenie religii", i zapytał czy chodzić będą do cerkwi i dzieci chrzcić po prawosławnemu. „Jożeli mi oświadczycie odmownie, to będę wiedział co dalej czynić", rzekł do zebranych.

Garstka parafian odpowiedziała mu, że ona ma religię już utwierdzoną przez Chrystusa, która do zbawienia doprowadzi ich bez żadnego innego dodatku, byleby tylko człowiek jej sam nie zepsuł i nie złamał odstępstwem od wiary i złemi postępkami. Więc kiedy ich religia jest dla nich najlepszą, nie myślą innej przyjmować i na nią podpisywać się.

„Ja mam z sobą moich apostołów-kozaków, rzekł Kaliński z szyderstwem, i gdy oni wam kości poobierają do czysta, wtedy poznacie czem jest wasza unicka religia i czy ona z waszym papieżem potrafi was obronić". To mówiąc przywołał stu kozaków i strażnikom kazał ich rozstawić i podzielić pomiędzy 19-stu gospodarzy na kwaterach. Na utrzymanie kozaka kazał włościanom składać dziennie pół rubla, albo go dobrze utrzymywać, dla konia zaś kozackiego kazał dostarczać codziennie 6 garncy owsa i siana ile tylko będzie potrzeba. W braku oznaczonej żywności w naturze, strażnicy dopilnować mają, żeby gospodarz za swoje pieniądze kupił to wszystko, a gdyby pieniędzy nie miał, licytować jego dobytek, owce, trzodę i za otrzymany stąd grosz dobrze utrzymywać kozaków i ich konie.

Postój kozacki trwał przeszło miesiąc i co tydzień zjeżdżał naczelnik przekonać się, czy nie zapragną parafianie hołubelscy przyjąć prawosławie. Rozstrzygał przytem spory wynikłe pomiędzy kozactwem a ludem. Parafianie skarżyli się na ogromne nadużycia kozaków, kozacy znowu, że nie otrzymują od włościan tego, co im się należy z rozkazu naczelnika. Kończyło się zawsze tem, że naczelnik z zadowoleniem chwalił samowolę kozaków i zachęcał tem samem do niesłychanych nadużyć, tak, że biedni parafianie w chlewkach kryć się byli zmuszeni z dziećmi razem i to wśród ciężkich mrozów, gdyż z kozactwem dzikiem, pijackiem a wyuzdanem, mieszkać w jednym domu było niepodobieństwem i grzechem.

Po sześciu tygodniach takiego postoju stu kozaków na karku biednych 19-stu gospodarzy i po zupełnem ich materyalnem zniszczeniu, przybyły znowu naczelnik do wsi Hołubli i kazał parafianom zebrać się pod figurką murowaną, stojącą za wsią na krzyżowej drodze.

Parafianie szli do wskazanego miejsca jak na śmierć, gotowi skonać przy krzyżu. Otoczyli figurę dokoła i padłszy na kolana, modlili się gorąco, jak przed śmiercią, by Bóg w cierpieniach ich umacniał.

Podszedłszy naczelnik do ludu pod figurę zapytał go, czy się namyślił przyjąć „potwierdzenie wiary*.

„Wielmożny Panie naczelniku! odpowiedzieli, wskazując na figurę. Ten Chrystus utwierdził już swoją wiarę na Piotrze świętym i następcach jego Papieżach, tej wiary nie odstąpimy, a przy tym krzyżu dziś nabraliśmy utwierdzenia znieść wszystko co rozkażesz. Możesz Wielmożny Pan kazać kozakom obłożyć nas drzewem wokoło tej figury i tak wysoko jak ten krzyż i zapalić go, a chętnie przy krzyżu wyzioniemy ducha, lecz odszczepieństwa nie przyjmiemy.

Tych, którzy się odzywali, kazał Kaliński strażnikom wyłączyć od reszty parafian i dać po 100 nahajek, jako nagrodę za ich śmiałość. Naczelnik tej kary sam dopilnował, był obecny przy niej. Po kilka razy dziennie bito nahajkami tych biednych wyznawców i zawsze pytał ich zwierz Kaliński, czy utwierdzenie wiary przyjmują?

Tak przez sześć dni naczelnik trzymał wyznawców wiary i pytanie im jedno i to samo zadawał. W końcu już mu więcej nie odpowiadali gdy pytał, lecz z płaczem klękali przy figurze i w głos modlili się do Chrystusa.

Kaliński wściekał się ze złości, nie mogło mu się bowiem pomieścić w jego prawosławnej i ciasnej głowie, aby taka parszywa wioska, jak ją nazywał, taki mu zawzięty opór stawić mogła. Więc spróbował jeszcze pędzić lud po śniegu. Kazał mu rękami wśród mrozów zbierać śnieg z ogrodów i sypać go na drogi, oprócz tego kazał bić wszystkich bez miłosierdzia. Byli tacy z wyznawców, którzy w ciągu dwóch dni dostali po 800 nahajów i w istocie ten tygrys dotrzymał słowa, ciało męczenników od kości odpadało i leżeli jak Łazarze na mroźnym dworze. Wszystko bydło zostało wyrżnięte w Hołubli. Stodoły, komory i spichlerze unitów zmarnowane i okradzione przez kozaków, świeciły zupełnemi pustkami, wszyscy z 19-stu gospodarzy ponieśli straty materyalnej za obronę wiary swojej i sumienia około 100.000 złotych.

W tym samym roku, ze wsi Hołubli, wzięto do więzienia siedleckiego wszystkich mężczyzn, a naczelnik Kaliński kazał pędzić kobiety do lasu z siekierami, rąbać drwa pod kotły kozackie, znosić i układać drzewo na wskazane miejsca, kopać ziemię lub siekierami ją rąbać. Wreszcie kazał kobiety wszystkie bez wyjątku bić i katować, sądząc, że słabe kobiety pozbawione przykładu i zachęty ze strony mężczyzn, jeżeli nie przyjmą prawosławia, to dzieci nie obronią przed chrztem jego schizmatyckim.

Tak bito Apolonię Liss, matkę drobnych dzieci, i prawie konającą kazał zwierz Kaliński kozakom za nogi zacisnąć na jej podwórze, jak zdechłego psa. Postawił kozaków na straży, aby nikt nie przyniósł jej pomocy jakiej, lub wezwał lekarza, postawił i sołtysa z kozakami, aby pilno wali kobietę, żeby się nie zarżnęła, gdy jej dzieci chrzcić będą u popa, „bo te czarownice, krzyczał Kaliński, wolą życie sobie odebrać, jak dziecko ochrzczone przez popa karmić“.

Biedna matka, okryta płaszczem sołtysa, leżała tak na śniegu całą noc. Nazajutrz wniesiono ją do domu i leżała z pół roku, zanim przyszła do jakichkolwiek sił. Dziecię jej ochrzczone po prawosławnemu natychmiast skonało z przerażenia i nędzy.


Przestraszone, nie męczarnią swojej sąsiadki Apolonii Liss, lecz porwaniem jej dziecka do chrztu schizmatyckiego, cztery kobiety ze wsi Hołubli:

1) Barbara Chódowiec,

2) Maryanna Chodowiec,

3) Józefa Wojciukowa

4) Joanna Wojciukowa,

postanowiły bronić się do ostatnich sił, a dzieci swoje do chrztu nie wydać. Więc nagotowały wrzącej wody, przygotowały popiołu, pozamykały się każda w swoim domu, jak żołnierz, co się z garstką swojej drużyny skrył do warowni, gotowe do obrony. Niewiele zapewne poradzą słabe kobiety przeciwko sile strażników, zobaczmy jednak, jak się bohaterki nasze bronić będą.

Ponieważ drzwi domu silnie podparte i zawalone od wewnątrz, więc strażnicy wyrywają okna i chcą wleźć do chaty. Uzbrojona matka naprzód sypie im gorący popiół W' ślepie. Strażnik zakrywa oczy ręką przed popiołem chcąc wleźć oknem, a matka kubkiem gorącej wody parzy ręce, twarz i kark nierzyjaciela. Wyrywają drugie okno chaty i z dwóch stron strażnicy włażą, lecz matka wrzącą wodą odpędza jednego i drugiego. Gorąca woda, jedyna broń słabej kobiety. Małem wiejskiem okienkiem nie łatwo strażnik się wciśnie, na kominie ogień się pali, gorącej wody dość, odwaga matki zwiększa się wobec już przegranych 3 ataków nieprzyjaciela. Jest oprócz tego nóż, siekiera, to do obrony zagrożonego domu i dzieci wystarczy przy Bożej pomocy.

Wobec tej wyzywającej odwagi dzielnych kobiet i broni ich, głupieją strażnicy i myślą już odstąpić od zamiaru zdobycia chaty, tem więcej, że w czterech domkach takie same ataki i również odparcie ich ze strony innych zamkniętych w nich kobiet, broniących swoje dzieci przed chrztem schizmatyckim.

Najstarszy strażnik wpada wreszcie na koncept. Rozkazuje strażnikom leźć po drabinie na dach, kozakom ze studni wodę czerpać i podawać ją siedzącym na dachu strażnikom, tym zaś przez dymnik lać wodę do chałupy, gasić rozpalone na kominie ognisko i zalewać wrzącą wodę w garnkach.

Tak pozalewawszy ogień, poczęli strażnicy znowu włazić przez okna do chałupy, lecz kobiety broniły się zasypując im oczy solą, piaskiem, pozostałą lejąc wodę, rzucając kamienie i puste garnki. W końcu, gdy im i tej broni zabrakło, z siekierą lub nożem w ręku broniły im wejścia przez okno.

Zmęczone wreszcie i ustałe bohaterki próbują jeszcze ostatniego ratunku. Schwyciwszy niemowlę z kolebki i wziąwszy z sobą nóż lub siekierę, co prędzej z bronią tą i dzieckiem włażą w chlebny piec, gotowe tam bronić się i walczyć do ostatka, jak lwice w swej kniei.

Strażnicy wszedłszy przez okno do izby, poczęli leźć w piec, aby matkę lub dziecię jej stamtąd wyciągnąć, lecz okazało się to niepodobieństwem, gdyż kobiety siekierą raniły ich po głowie, po uszach i rękach. To znowu próbowali strażnicy nogami leźć w piec, lecz kobiety przerzynały im cholewy butów i raniły nogi napastników. Wtedy strażnicy owijali głowy poduszką lub workiem i tak próbowali wsunąć się do wnętrza pieca, lecz kobiety nożem przebijały poduszki, kaleczyły zbójców po szyi, po głowie, tak, że z krzykiem a przekleństwem napastnicy zmuszeni byli odchodzić od pieca.

Spróbowano wreszcie rozbijać piece i przez wyłom wydobyć matkę z dzieckiem, lecz zaledwie zrobili otwór, ujrzano w nim głowę dziecięcia i matki oświadczającej, że ją żywo nie wezmą, bo w kurzu i piasku udusi się razem z dziecięciem swojem.

W końcu strażnicy przynieśli ze wsi bosaków, to jest haków na długich drągach, używanych w czasie gaszenia pożaru i jak istne dyabły, hakami tymi szarpali odzież i ciało biednych kobiet i poranione te męczenniczki, wśród przeraźliwego krzyku, płaczu i jęków boleści, wyciągali z pieca.

Cóż to był za jęk znowu a rozpacz tych matek nieszczęśliwych, gdy przez strażników zbite i skrępowane powrozami leżały na ziemi i własnemi oczami patrzyły, jak szatani ci wydobywali niemowlęta ich z pieca i wynosili je do popa ochrzcić.

Po odjeździe strażników z dziećmi, wpadają sąsiadki do domów męczenniczek, rozcinają sznury, któremi były skrępowane i z niemi razem biegną do cerkwi wyrwać dzieci z rąk oprawców, lub przekleństwem schizmy jak dyabła, zaprotestować przeciwko zbrodni nadużycia sakramentu.

Przybywszy kobiety pod cerkiew, znalazły drzwi zamknięte i gdy dzieci swoje usłyszały w cerkwi płaczące, poczęły kijami i kamieniami rozbijać drzwi cerkiewne, a na popa i zbrodniarzy Bożej pomsty wzywać. Dwie kobiety zemdlały, słysząc dolatujący je z cerkwi płacz dzieci. Z cerkwi nikt nie wyszedł ani się odezwał, pop zaś lękał się wpuścić kobiety, aby nie sprofanowały mu jego roboty, około której prędko się uwijał.

Po ochrzczeniu dzieci, strażnicy wypadli bocznemi drzwiami z cerkwi i nahajkami rozpędzali kobiety. Dzieci im jednakże nie pokazano, strażnicy z kozakami odnieśli je matkom do domów ich i odbitemi oknami wrzucili do chaty.

Wśród scen barbarzyńskich powtarzających się na Unii, jeżeli dorośli ludzie umierali wycieńczeni nędzą, głodem i tyranią schizmy, to cóż mówić o dzieciach unickich, zwłaszcza niemowlętach, pozbawionych nie tylko pokarmu matki, lecz i często kawałka wodą rozmiękczonego chleba? Marło to więc z głodu biedactwo również jak i matki ich męczenniczki.


Pomarli śmiercią męczeńską następujący włościanie z Hołubli:

1) Jan Łopaczuk,
starzec, zostawiwszy sześcioro dzieci i żonę, umarł z pobicia.

2) Teodor Wojciuk,
starzec 70-letni, pobity ciężko i uwięziony, zachorował w kryminale i gdy go odwieziono do domu, w tydzień zakończył życie męczeńskie, modląc się ciągle, aby Pan Bóg cierpienia jego policzył i przyjął jako zadośćuczynienie za grzechy.

3) Mikołaj Klimiuk,
po okropnem zbiciu przez naczelnika Kalińskiego i strażników, był wleczony przez całą wieś za nogi, leżał ciężko chory jak Łazarz przez dwa lata i życie męczeńskie zakończył.

4) Jan Liss,
ciężko pobity zachorował w więzieniu, następnie odesłany do domu, wkrótce skonał w okropnych boleściach.

5) Paweł Wilgórski,
staruszek lat 75, zbity okrutnie, zakończył życie męczeńskie, prosząc, aby kości jego, kobiety same pochowały na cmentarzu bez udziału popa.


Wszyscy mężczyźni z Hołubli wywiezieni zostali w dzikie stepy rosyjskie za swoją godną najwyższego uwielbienia stałość w wierze i śmiałość, z jaką bronili swojej religii, i w więzieniu będąc oświadczali, że po powrocie do domów natychmiast z cerkwi swojej wyrzucą wszystko, co tylko znajdą w niej prawosławnego. Oto nazwiska ich:

1) Paweł Chodowiec,
zostawił siedmioro dzieci.

2) Michał Andrzejuk,
dwoje dzieci i ojca 90-letniego starca.

3) Jakub Jarominiuk,
pięcioro dzieci i żonę.

4) Stefan Korabicz,
dwoje dzieci i żonę, a także rodziców bardzo starych.

5) Karol Radczuk,
siedmioro dzieci i żonę.

6) Wawrzyniec Łopaszuk,
pięcioro dzieci i żonę.

7) Wincenty Chodowiec,
dwoje dzieci, żonę i ojca starca.

8) Paweł Chodowiec,
pięcioro dzieci i żonę.

9) Jan Borsuk,
zostawił jedną córkę i dwóch synów dorosłych, którzy stawali w jednym roku do popisu wojskowego i jednocześnie, wbrew istniejącemu prawu, wzięci zostali obaj do wojska.

10) Jan Chodowiec,
sześcioro dzieci, żonę i ojca lat 90.

11) Mateusz Chodowiec,
dwoje dzieci i żonę.

12) Józef Ogrodniczuk,
jedno dziecię, żonę i matkę staruszkę.

13) Andrzej Klimiuk,
troje dzieci i żonę.

14) Jan Klimiuk,
dwoje dzieci i żonę.

15) Piotr Zabuski,
dwoje dzieci, żonę i ojca starca.

16) Mateusz Chodowiec,
czworo dzieci i żonę.

17) Wawrzyniec Wojciuk,
troje dzieci żonę i matkę staruszkę.

18) Marcin Wojciuk,
pięcioro dzieci i żonę.

19) Tomasz Śielich,
pięcioro dzieci i żonę.

20) Konstanty Sielich.
brak danych (tt)

21) Jan Trochimiuk.
brak danych (tt)

22) Szymon Jaszczuk.
brak danych (tt)

Wszyscy ci męczennicy i wyznawcy za wiarę świętą, nie tylko byli bici nahajkami, nie tylko broczyli się we krwi i ciało ich odpadało od kości, lecz po całem ciele swojem i na twarzy okryci byli tak strasznymi sińcami od pobicia, że po trzech miesiącach zaledwie można było rozpoznać ich podobieństwo do ludzi. Felczerzy z litości zszywali im usta, poranione i poszarpane twarze, przyszywali poderwane uszy, nosy, prostowali wybite szczęki.


Piotr Wołosiuk,

Jan Bokowiec,

Kazimierz Chodowiec,

Jan Ogrodniczuk,
pozostali wprawdzie we wsi, lecz są kalekami, więcej leżeli niż chodzili, a do 1880 roku ani jeden z nich nie żył.

Wiadomość o Hołubli bohaterskiej otrzymaliśmy z kilku źródeł zgodnych z sobą. (P. p.)


Parafia Czekanów.

Parafia ta, bardzo nieliczna, bo zaledwie 160 dusz licząca, wielki prawosławiu stawiła opór.

W 1875 roku objadali ją kozacy przez dwa miesiące, i wyrżnęli wszystko bydło, trzodę i drób. Kontrybucye i kary za religijny opór unitów, dopełniły miary zniszczenia włościan. Strat materyalnych wieś poniosła do 10.000 złotych.

Bydło, przeznaczone na zabicie, kozacy strasznie katowali w oczach spędzonej gromady włościan. Rznęli, a raczej piłowali je tępem narzędziem i zmuszali właściciela, aby to sam wykonywał. Ponieważ właściciel usuwał się od męczenia swojego bydlęcia, więc odbierał nahajki i płacił sztrafy „za bunt". Bydlę targało się w męczarni i ryczało, a oblewało krwią swoją dzikich siepaczy. Lud zalewał się łzami, nie mogąc znieść widoku katuszy bydląt swoich, a naczalstwo wśród tej próby szatańskiej pytało lud, czy przyjmuje prawosławie?


Parafia Czołomyje.

W parafii tej, liczącej do tysiąca dusz, w 1867 roku wynieśli strażnicy organy w nocy, nagle napadłszy na proboszcza i cerkiew, aby uniknąć oporu włościan.

W 1872 roku, gdy księdza Leona Terlikiewicza zabrano do więzienia siedleckiego, za nieprzyjęcie ksiąg prawosławnych do cerkwi, za nieprzyjazne usposobienie względem Popiela i schizmy, oraz za wpływ na swoich braci kapłanów i za ubliżające prawosławiu wyrażania się wobec ludu i naczalstwa, że woli być pastuchem świńskim na wsi, aniżeli w swojej cerkwi rosyjskim popem, parafianie stanęli w jego obronie i za swoją śmiałość ponieśli straty w gospodarstwach około 20.000 złotych nie licząc więzienia i innych kar dotkliwych.

Na początku 1875 roku, naczelnik Kaliński zalał wojskiem parafię, przeciął ludowi wszelką komunikacyę z innemi parafiami i nie wypuścił nikogo, jak z więzienia. W końcu Lutego, widząc, że lud chociaż biedniejszym się staje, lecz w swojej wierze jest upartszym, Kaliński sprowadził sobie do pomocy jeszcze 200 kozaków z Sokołowa. Gdy na wezwanie jego nikt z parafian prawosławia przyjąć nie chciał, rozkazał wszystkie wsie składające tę parafię, przeprowadzić przez straszny czyściec nahajek. Dość wspomnieć, że kozacy i żołnierze wśród mrozu rozdziewali się do koszuli i po dniu piekielnych nahajek, gdzie nie zwracano uwagi na starość ludzi, młodość lub płeć, na drugi dzień dawali kozakom odpoczynek, bo i sam tyran przywódca zmordowany był widokiem krwi, i rozpaczą jęków ludzkich, a wojsko ustawało w barbarzyńskich wysiłkach swoich. Zadawano na raz po 400 i 500 nahajów. Takich dni krwawych i opłakanych jękiem boleści z jednej strony, a tyrańskiej pracy i mozołów z drugiej, było pięć, i pięć też dni przeplatały odpoczynki strasznego dowódzcy, jego wojska i ofiar. W końcu, straciwszy Kaliński nadzieję nawrócenia parafii, ograniczył się na zwykłem spędzeniu narodu przed stojącego przy nim popa i to już wystarczało do urzędowego raportu, że parafia Czołomyjska „przychyla się“ ku prawosławiu.

Ignacego Klimczuka, gospodarza ze wsi Wyczółki, skatowanego, zlicytowanego i ograbionego za śmiałość, z jaką wyznawał Chrystusa, wrzucił Kaliński do piwnicy więziennej w Mordach, aby tam z głodu skonał. Pod karą nahajów i niełaski, zabraniał zbliżać się do niego, a tembardziej podawać mu co do życia. Żydzi litościwi dokradali się i przez otwór więziennej piwnicy podawali mu cokolwiek do zjedzenia, lecz on już ani podnieść się, ani tem bardziej nic jeść nie mógł. Zachorował niebezpiecznie i odwieziony do domu, na drugi dzień Bogu ducha oddał.


Wywiezieni w głąb Rosyi, pomiędzy wielu innymi byli:

1) Michał Kobak,
pozostawił troje dzieci małych, żonę i siostrę.

2) Adam Łopaczuk,
zostawił jedno dziecię, żonę i matkę staruszkę.

3) Michał Selwic,
jedno dziecię, żonę i starą matkę.

Parafia poniosła straty materyalnej w tym roku około 40.000 złotych.


Parafia Sokołów.

Parafia ta, z miastem i wsiami przyległemi liczy około tysiąca unitów.

Ksiądz Władysław Zatkalik, proboszcz sokołowski, w 1868 roku został wywieziony do gubernii pskowskiej, za nieprzyjęcie do cerkwi książek schizmatyckich, narzuconych przez rząd, za swój wpływ, jaki miał pomiędzy duchowieństwem, i niewprowadzenie do cerkwi żadnych nowości z obrzędów prawosławia, które tak troskliwie Czerkaski starał się rozszerzyć pomiędzy unią.

Gdy kozacy przybyli z naczelnikiem nocną porą na probostwo zabierać tego zacnego kapłana, on chciał jeszcze zebrać parafian swoich, aby się z nimi ostatni raz zobaczyć i pożegnać. Nie dano mu tej pociechy i postanowiono w nocy go wywieźć, aby uniknąć zbiegowiska parafian i otoczenia proboszcza, mogącego policyi utrudnić zadanie pozbycia się go. Naczelnik więc, obecny wybieraniu się proboszcza, naglił go do wyjazdu, gdy proboszcz krzątając się, wyjazd swój zwłóczył do dnia.

Na szczęście znużony naczelnik usnął i ledwie błysnęła pierwsza jutrzenka, parafianie obiegli probostwo, pragnąc pożegnać się ze swoim kapłanem. Naczelnik spał, więc ksiądz Zatkalik korzystając z tego, wyszedł do ludu aby go uspokoić. Zachęcał przy tern parafian do stałości w wierze apostolskiej i nie krył przed nimi, że przechodzą dnie twardych doświadczeń i że każdy kapłan jaki będzie na jego miejscu, uczący lud nie tak jak on go uczył, będzie wilkiem a nie pasterzem; a wtedy lud może go nie słuchać i stawać w obronie swojej wiary i cerkwi. „Gdy zaś stracicie wszystkich kapłanów — dodał — i pasterzy prawych, wtedy Bóg sam i Jego święty kościół będzie waszym pasterzem".

Pokrzepiwszy serca parafian słowem pasterskiem, zacny kapłan z płaczem pożegnał się ze swoimi parafianami, kazał bratczykom podać sobie klucze cerkiewne, owinął je i osznurował, zapieczętował pieczęcią cerkiewną i oddając je napowrót parafianom swoim, rzekł: „Weźcie je od prawdziwego sługi i proboszcza waszego, te klucze są od waszej cerkwi, prawdziwej Matki katolickiej, która wypiastowala was na łonie Apostolskiej Jezusa Chrystusa miłości i nie oddawajcie ich nikomu, aż nie przybędzie do was prawdziwy pasterz, a poznać go umiecie.

Wreszcie naczelnik zerwał się ze snu, przerwał rozmowę proboszcza, kapłana wsadzono na bryczkę i tuman kurzawy zakrył go przed oczami parafian klęczących i wzajemnem błogosławieństwem a życzliwością żegnających swojego pasterza.

Po odbiciu przez wojsko drzwi cerkiewnych i wprowadzeniu na probostwo rządowego świaszczennika, a do cerkwi nowości prawosławnych, parafianie sokołowscy już więcej nie poszli do swojej cerkwi, lecz uczęszczać poczęli na nabożeństwo do łacińskich kościołów. Tak było do roku 1875.

W tym czasie naczelnik powiatu Dewel zwołał parafian sokołowskich do podpisu na prawosławie i na tem skończywszy misyę swoją, skonał i nie zasłużył się prawosławiu w Sokołowie.

Następca jego, z popami i błagoczynnym, usiłował uniknąć srogiej ostateczności w mieście i drogą namowy a przekonania, skłonić do podpisu mieszczan sokołowskich. Wiele im bowiem na tem zależało, aby powolność mieszczan dla prawosławia wywarła wpływ dobry i na wiejskie, unickie parafie. Lecz gdy mieszczanie ani słyszeć nie chcieli o przyjęciu schizmy i na publicznych zebraniach wobec naczelnika i popów śmiało to wyznawali, wtedy naczelnik zaniechał ogólnego zbierania parafian i postanowił wzywać każdego mieszczanina pojedynczo do podpisu na prawosławie.

Naprzód wezwany został przed naczelnika i popów Antoni Lewkowicz, rozumny i wpływowy gospodarz, który wysłuchawszy ich mów zapewniających, że prawosławie wszyscy unici chętnie i dobrowolnie przyjmują i wszędzie już go przyjęli z wyjątkiem tylko sokołowskiej parafii, rzekł im: „Dawniej nawracali apostołowie do wiary świętej ewangelią i naukę Chrystusa, lud biegł dobrowolnie i przyjmował z rąk ich chrzest święty. Dziś przeciwnie, apostoł to kozak, zamiast ewangelii to nahajka, a zamiast nauki pokoju, wymysły od ostatnich słów na ludzi, jak gdyby to była trzoda chlewna. A gdy wyznawcy prawdziwej wiary dacie 100, 200, lub 300 nahajów i ruszyć się z miejsca nie może, wtykacie mu pióro do ręki, albo pędzicie go do popa przeprosić go, lub tylko popatrzeć na niego i powiadacie wtedy, że on już dobrowolnie i chętnie przyjął prawosławie. Możecie panowie i ze mną to samo zrobić, ale ja wam nigdy prawosławnym nie będę“.

Wyznawca śmiałek, który to wypowiedział, skazany został na ośm dni aresztu, na chleb i wodę i naczelnik przewidując, że z mieszczaństwem trudna będzie sprawa apostołowania, unikając ostateczności, na każdy dom w parafii nałożył kontrybucyę od 10 do 25 rubli i na tem zakończył swoje dzieło misyjne.


Parafia Seroczyn i Łazów.

Obie te parafie malutkie razem wzięte, nie liczą więcej jak 400 dusz unickich.

W 1868 roku, wywieziony został w głąb Rosyi ksiądz Nikon Dyakowski, proboszcz Seroczyna i Łazowa i na wygnaniu zakończył życie. Parafianie idąc za przykładem i nauką swego proboszcza, nie przyjęli nowości prawosławnych do swojej cerkwi i za to oprócz kary nahajek, zniszczeni zostali blisko na 12.000 złotych.

W 1874 roku, w miesiącu Lutym, gdy wojsko z kozakami zalało Seroczyn i Łazów i rozkwaterowawszy się po domach, wypędziło unitów do chlewków, naczelnik wezwał nazajutrz mieszkańców obu tych parafii i przedstawił im okropne skutki uporu, jakich doświadczyły już inne parafie, przybite prawie do śmierci i poniszczone zupełnie.. Dał im więc dzień cały do namysłu, aby nazajutrz odpowiedzieli mu i przygotowali się do przyjęcia prawosławia, a dzieci swoje przynieśli do chrztu, inaczej będą mieli drugi Grodzisk lub Hołubię u siebie. „Przyjąwszy was na prawosławie, rzekł naczelnik, pójdziemy sobie z Panem Bogiem od was, namyślcie się“.

„Panie naczelniku! odrzekli parafianie. Wczoraj weszło wojsko do nas i wypędziło nas z domów i stodół naszych. Chorzy nasi, my i nasze dzieci zostaliśmy na dworze gorzej niż psy, bo te budy swoje mają i w nich kryją się, a my nigdzie ukryć się nie możemy. Dzieci nasze i stare matki wprowadziliśmy do chlewków, do świń razem, aby od zimna nie pomarzły na dworze. Kozactwo do stodół wprowadziło konie, niszczy zboże nasze, żołnierze już rzną woły, wyłapali drób i pobili go, śpiżarnie już do nas nie należą, nasze dzieci płaczą głodne, a Pan Naczelnik urągasz nam, że z Panem Bogiem spokojnie odejdziesz, jak do nas wszedłeś spokojnie i każesz nam się namyślać, czy wyrzeczemy się naszej unickiej wiary? Jesteśmy już po namyśle. Unicko-katolicka wiara nauczyła nas cierpieć i krew przelewać za naukę Chrystusa, jak On przelał krew za grzechy nasze, inaczej bylibyśmy Judaszami i odszczepieńcami. Oświadczamy więc Panu Naczelnikowi dzisiaj, nie jutro, że się ani podpisywać na odstępstwo od wiary, ani dzieci chrzcić po prawosławnemu, ani do cerkwi nowej chodzić nie będziemy. Dajcie nam ks. Nikona Dyakowskiego, któregoście wywieźli do Rosyi, a my będziemy posłuszne jego owieczki".

„Jak nie chcecie przyjąć prawosławia, to ja was o to poproszę, tak jak w Grodzisku", odpowiedział naczelnik.

„Wola wasza, odrzekli parafianie, my gotowi jesteśmy na wszystko".

Na szczęście jednak parafian, przyszedł rozkaz wycofania wojska i prowadzenia tych apostolskich prawosławia legionów do innych liczniejszych parafii. Parafian więc Seroczyna i Łazowa nahajkami tylko wybatożyli kozacy i zlicytowano ich do wysokości 10.000 złotych.


Parafia Rogów.

Parafia ta liczy około 400 dusz unickich. Chociaż historya zmuszenia ludu do przyjęcia prawosławia, kary, batożenia, kontrybucye etc., są tu te same co i w innych parafiach, nie podobna jednak nie zanotować wyjątkowej tyranii bydląt w Rogowie, którą chciał naczelnik powiatu podziałać na rozbudzenie uczucia litości unitów, względem własnego ich bydlęcia i razem na osłabienie uporu ich przeciwko przyjęciu prawosławia.

Gdy kozacy z wojskiem obiegli parafię Rogów, odebrali rozkaz, bydła na mięso nie rznąć zwykłym sposobem, lecz wobec spędzonych parafian pastwić się nad niem, kłuć go bagnetami i lancami, aż zwierzę skłute i całe skrwawione, rycząc najokropniej, nie zdechnie. I wśród tej strasznej męczarni niemego a pracowitego stworzenia, a bardziej jeszcze męczarni ludu walczącego w duszy ze swojem przywiązaniem do bydlęcia, naczelnicy zapytywali wiernych unitów czy przyjmują prawosławie. Słysząc opowiadających piekielne te nadużycia jakich się dopuszczali moskale, serce człowieka ściskało się z oburzenia i litości, a cóż dopiero było patrzeć ludowi wlasnemi oczyma i na tyranię własnych, przez siebie wypielęgnowanych bydląt i to codziennie, przez kilka tygodni! Właścicieli bydląt zmuszali kozacy do takiegoż pastwienia się nad swojemi bydlętami, lecz gdy ci wzdrygali się przed takiem okrucieństwem, bili wtedy ich nahajkami lub przykładami karabinów, tarzali po ziemi, naczelnicy kopali ich nogami, a wtedy los człowieka stawał się losem zwierzęcia które w tej chwili pokaleczone zdychało.

Wyrobnikowi biednemu we wsi, ocieliła się krowa i głodne dzieci jego doczekały się wreszcie kosztować upragnionej strawy mleka. Lecz na to czekali i strażnicy jak wrogie sępy, aby tę krowinę dzieciom wydrzeć i użyć tej sposobności do zmuszenia biednego człowieka przyjąć prawosławie. Człowiek leżał u nóg bydlęcia naczelnika i prosił go, o podarowanie karmicielki dla jego chorych dziatek.

„Pus zdochnut“! była odpowiedź tyrana. Więc prosi żebrak o krowę dla cielęcia, które zdechnie bez matki. „Prynimaj prawosławje"! zawrzeszczał naczelnik. I po odmownej odpowiedzi, krowa biednego wyrobnika skłuta bagnetami, w oczach jego padła ofiarą krańcowego barbarzyństwa, tych rzekomych promotorów towarzystwa opieki nad zwierzętami. Dzieciom głodnym wyrobnika sąsiedzi z łaski swojej dostarczali pożywienia.

Malutka parafijka Rogów była srodze batożoną i z kontrybucyą poniosła straty materyalnej około 20.000 złotych.


Wypada tu wspomnieć o dwu bohaterskich kobietach, za wiarę Chrystusa i obronę swych dzieci przed chrztem prawosławnym, zbitych i pokaleczonych.

1) Antonina Bartoszuk,
włościanka z Rogowa, której, po straszliwem jej pobiciu, strażnicy połamali palce u rąk i obie ręce, poranili ją i wyrwali włosy z głowy.

2) Katarzyna Jaromczuk,
wycierpiała również okropne pobicie, połamali jej strażnicy obie ręce i palce u rąk, poranili głowę i twarz, wybili zęby.

Leżały te kobiety przez rok cały, felczer z litości składał im połamane kości, obwiązywał rany i leczył, a były tak biedne, że sąsiadki z miłosierdzia żywiły je i ich dzieci. Mężowie tych kobiet wywiezieni zostali do Rosyi.
Bartoszukowa miała dzieci pięcioro,
Jaromczukowa siedmioro.



Parafia Grudek.

Parafia ta liczyła około 700 dusz.

Gdy parafianie z zacnym proboszczem swoim ks. Klemensem Wasilewskim, opierali się wprowadzeniu nowości do swojej cerkwi i wyrzucić nie chcieli cerkiewnych organów, w 1867 roku na rozkaz naczelnika powiatu, piechota i kozacy weszli do parafii Grudek na koszt i utrzymanie parafian i w tym czasie postoju wojska, strażnicy organ potajemnie wynieśli.

W 1874 roku, gdy parafianie pozbawieni swojego proboszcza, ujrzeli w cerkwi swojej przewrót zupełny i schizmę, już więcej do niej nie weszli. Przysłany świaszczennik był sam tylko bez parafian, mając na obiedni swojej obecnych tylko strażników.

1) Emilian Hawryluk, bratczyk, gdy mu kazano służyć do mszy świaszczennikowi, i podług dawnego zwyczaju przeniósł mszał, za to wywieziony został natychmiast w głąb Rosyi, pozostawiwszy żonę z trojgiem dzieci. 2) Semen Osypiuk, starosta cerkiewny, za to, że przy prawosławnej cerkwi nie chciał więcej pełnić swoich obowiązków, został również wywieziony na wygnanie, od żony i czworga dzieci.

W maju, gdy parafialna cerkiew Grudka przerobioną została na prawosławną, i w niej ustawiony prestoł z ikonostasem, zebrali się parafianie i wyrzucili to wszystko za cerkiew.

Wtedy z wojskiem i kozakami przybył naczelnik, pułkownik Dewel, kazał spędzić parafian ze wsi Grudka, Mołożewa i Jabłonnej do cerkwi, i wezwał ich, aby wszystko co wyrzucili z niej, wnieśli napowrót sami i poprawili swoim kosztem.

Parafianie odpowiedzieli, że na to wyrzucili te dodatki ze swojej cerkwi, aby je więcej nie wnosić.

Naczelnik kazał natychmiast śmielszych włościan uwięzić i skazał ich na karę pieniężną po 100 złotych każdego, oprócz tego na wieś Mołożewo nałożył karę 1800 złotych, na Gródek 2200 i na Jabłonnę 1500 złotych. Za to zaś, że niektórzy z włościan, wezwani pod cerkiew, nie stawili się, na trzy wioski nałożył karę pieniężną dodatkowo 1000 złotych. Tak się urządziwszy Dewel, gdy widział, że będzie miał pieniędzy pod dostatkiem, zajął się wniesieniem napowrót do cerkwi wyrzuconych stołów, ikonostasu i prestołu, książki polskie i unickie wyrzucił, natomiast ruskie, jakie z sobą przywiózł, pozostawił w cerkwi.

Parafianie od tej pory już więcej do cerkwi sprofanowanej nie weszli.

W 1875 roku, na początku lutego, naczelnik wszedł z wojskiem i kozakami do Grudka i wezwał parafian do podpisu na prawosławie. Gdy namawiania jego, prośby i gotowość kozaków do nahajek, żadnego na upartych unitach nie odniosły skutku, wybrał trzech gospodarzy jako buntowników, zabrał ich z sobą do Sokołowa do więzienia, a wojsko i kozaków rozkwaterował w parafii. Biedni parafianie przeszło siedem tygodni utrzymywać musieli 500 żołnierzy, oddać im na własność swoje domy, inwentarz, spiżarnie, sami zaś z dziećmi skazani byli na post wielki i głód, dziękując Bogu, że przynajmniej skórą swoją nie płacili daniny za upór religijny. Parafia została ogłodzoną, gdyż wołów samych zabito przeszło 100 sztuk, nie licząc innych strat utrzymania tych darmozjadów i 100 koni kozackich.

Około Wielkiejnocy wojsko wyszło z grudzkiej parafii. Włościanie więcej nie byli zmuszeni do podpisu na prawosławie ani nawet do przeproszenia popa, naczelnik gotował się już bowiem do wielkiej ceremonii połączenia unii z prawosławiem, a może i dlatego wyszedł z Grudka, że się przeląkł oporu i ciężkich następstw sąsiednich parafii.


Parafia Grodzisko. (800 dusz).

W 1867 roku, kiedy księdzu Ignacemu Bukowieckiemu, proboszczowi Grodziska, konsystorz polecił mówić nauki do ludu w ruskim języku, kapłan ten wezwany został po upływie kilku tygodni do naczelnika powiatu sokołowskiego. Ksiądz Bukowiecki wiedząc dobrze o co rzecz idzie, do Sokołowa nie pojechał, gdyż polecenie konsystorskie wypełnić nie miał zamiaru.

Na drugi dzień, naczelnik powiatu w asystencyi naczelnika straży ziemskiej, strażników i stu kozaków przyjeżdża do Grodziska i proboszczowi za nieposłuszeństwo władzy, jako też nieprzyjęcie schizmatyckich rytuałów i książek ruskich, każe zabierać się i wyjeżdżać natychmiast do Siedlec.

Parafianie dowiedziawszy się o tern, zebrali się na probostwie, aby księdza bronić i nie dać go wywieźć. „Jeżeli nam pasterza naszego zabieracie, mówili naczelnikowi, to z nim zabierajcie i nas wszystkich, inaczej my go nie damy wam".

Strażnicy na rozkaz naczelnika dobyli pałaszów i rąbać poczęli naród, a kozacy nahajkami głowy rozbijać i rozpędzać go. Pokaleczonych było wielu, szczególniej po głowach i rękach. Ten miał głowę rozciętą, ten szyję, ten twarz, nos, lub uszy skaleczone, inny przeciętą rękę, lub wybite oko. Rannych unitów wnieśli strażnicy lub wprowadzili na probostwo, resztę zaś zbitych kozacy zapędzili do wody i wpędzili w rzeczkę.

Skończywszy tak z parafianami, naczelnicy wzięli się do księdza. Otoczyli go kozacy i strażnicy najściślejszą wartą, z dobytymi pałaszami wsadzili na wóz i spiesznie powieźli go pod silną eskortą do Siedlec. Naczelnik zostawił strażników na probostwie przy rannych, kozaków rozkwaterował po wsi z poleceniem, aby ci na każde zawołanie strażników byli gotowi do niesienia im pomocy. Dom plebanialny, cerkiew i rannych oddał pod najściślejszy nadzór strażnikom, sam zaś za księdzem odjechał do Siedlec.

Ranni, leżąc we krwi, omdlewali wskutek silnego jej upływu i jęczeli w holu. Strażnicy zmuszeni byli przez całą noc oblewać wodą mdlejących i rany ich obmywać. Nazajutrz rano odebrali rozkaz z Sokołowa rozwieźć rannych po wsi.

Jan Klimczuk, ranny włościanin, lat 47, w kilka dni umarł, pozostawiając biedną żonę, dwoje dzieci i matkę lat 70, chodzącą odtąd po żebraninie, gdyż chudoba jej syna zniszczoną została przez wojsko, a w domu nie było mężczyzny, coby biedne gospodarstwo jako tako podtrzymał. Reszta rannych bardzo długo chorowała, niektórzy z nich zostali kalekami.

Naczelnik sokołowski przysłał jeszcze sto kozaków na koszt i utrzymanie parafian Grodziska, postój ten i stan oblężenia parafii trwał od 27 Sierpnia do 29 Października.

Naczelnik korzystając z pogromu parafian grodziskich i licząc na to, że mu nie będą więcej przeszkadzać, postanowił co prędzej z kwestyą organów cerkiewnych załatwić się. W tym celu wydał rozporządzenie, aby strażnicy, wziąwszy do pomocy diaka, postarali się bez wiedzy parafian organ z cerkwi uprzątnąć.

Gdy strażnicy przystąpili do wypełnienia rozkazów naczelnika, parafianie, uprzedzeni o tem, przybiegli do otwartej cerkwi, a widząc przystawione drabiny do chóru i strażników uwijających się z diakiem, drabiny pozrzucali i wypędziwszy wszystkich, cerkiew zamknęli, a klucze od niej ukryli.

Naczelnik zawiadomiony o tern co zaszło, z kozakami przybył tej samej nocy do Grodziska, drzwi cerkwi kazał drągami i siekierami wyłamać i w nocy też organy wyrzucić. Na parafię nałożył kontrybucyę od 10 do 15 rubli na każdego gospodarza, a ponieważ ci nałożonej kary płacić nie chcieli, więc zabrano im resztę dobytku i gospodarskich sprzętów pozostałych po 9-tygodniowem postoju kozaków, odesłano je do Sokołowa i tam na licytacyi sprzedano za bezcen na pokrycie nałożonego sztrafu. Oprócz tego naczelnik kazał włościan wpływowych wtrącić do więzienia sokołowskiego, okuć im ręce i nogi w kajdany. Okajdanieni tak jak ostatni zbrodniarze, zmuszeni byli prosić innych, nieokutych towarzyszy swojej niewoli, aby im do ust podali kawałek chleba i wody do picia i pomagali im we wszystkich potrzebach człowieka. Ciężkie to więzienie trwało miesiąc cały.

W tym czasie padł okuty w więzieniu drugi męczennik za wiarę Piotr Szymański, ze wsi Hołoweńki, umarł z pobicia i głodu w 50-tym roku życia, pozostawiając dwoje dzieci i żonę.

Po tym wypadku naczelnik wybrał 12-stu zdrowszych więźniów i odesłał ich do więzienia siedleckiego, a resztę wynędzniałych kazał rozkuć i puścił do domów, przykazując im, aby się przeciwko carowi nie buntowali.

Więźniowie w Siedlcach co tydzień brani byli na egzamin, na którym znajdujący się także i pop prawosławny dawał im swój krzyż do pocałowania, gdy inni, nazywając ich ludźmi rozumnymi i przedstawicielami parafii, namawiali ich do przyjęcia prawosławia, zapewniając, że ta tylko wiara jest najlepszą.

Na to odpowiadali unici: „Jeżeli my rozumni jesteśmy, jak panowie mówicie, to dlaczego żołnierze Wasi wloką nas, biją i popychają jak osłów i bydlęta? A jeżeli jesteśmy przedstawicielami parafii, to cóż znaczą te kajdany na nogach i rękach naszych?" Potem dodali: „Pierwej tu życie skończymy w więzieniu, niż przyjmiemy prawosławie" A zwracając się do popa, rzekli: „Nie chcemy Was znać, ani Waszego kresta całować".

Dosłowne, z notatek i opowiadań unitów. (Przyp. pisz.).

Tych wyznawców wiary trzymano w więzieniu przez trzy miesiące i co tydzień brano ich na podobny egzamin.

Po zabraniu organów, parafianie grodziscy, naprawili drzwi cerkwi swojej, zamknęli ją i klucze ukryli, aby nie dopuścić świaszczennika profanować ich świątynię rosyjską mową i nowym obrzędem. Naczelnik więc znowu zjechał z Sokołowa i zwoławszy parafian, żądał oddania sobie kluczy cerkiewnych. Gdy parafianie oświadczyli mu, że klucze mają tylko swoje i swojej Matki świętej cerkwi i nie myślą ich oddać nikomu, naczelnik kazał brać kozakom każdego z kolei, kłaść i bić nahajkami bez miłosierdzia, nie wyłączając nawet kobiet w poważnym stanie będących, które pod nahajkami mdlały. „Dawaj klucze cerkiewne", wrzeszczał naczelnik. „Nie dam“, odpowiadał śmiały wyznawca.

Opowiadali ludzie ci bohaterscy i kobiety ich, że drżeli ze strachu jak w febrze, gdy tyran ten ryczał ze złości i katował innych ich braci, lecz gdy na nich przychodziła ta sama kolej ciężkiej próby, czuli się od razu tak spokojni i silni, że podjęliby chętnie śmierć samą, a kluczy od cerkwi nie wydaliby nigdy. Więc kozacy bili wszystkich tak strasznie, że nikt z wyznawców nie miał sił podnieść się z ziemi i każdy zostawiał na zakrwawionej ziemi odpadłe kawałki ciała swego.

Gospodarz ze wsi Hołoweńki, Tomasz Romaniuk, starzec lat 70 i drugi z tej samej wsi Jan Wasilczuk, gdy krwią oblani, leżeli na ziemi, naczelnik kopał ich nogami i z urąganiem szatańskiem odzywał się do nich:

„Powiedźcie, gdzie są klucze cerkiewne, a będziecie mieli łaskę u mnie".

„Wielmożny Panie, odpowiedzieli, daj nam jeszcze tyle łaski ileśmy jej odebrali od ciebie, a będziemy już spokojni i o nic więcej prosić cię nie będziemy, lecz kluczy naszej św. Matki cerkwi, nie wydamy ci, dopokąd biedny duch w nas kołacze się jeszcze".

Jan Wasilczuk dodał: „Panie naczelniku! Po co masz psuć twoje nahajki, szkoda ich i pracy twoich kozaków, masz pałasz a my szyje ci nasze damy, ot tnij! Tu obnażył swoją szyję i dodał: „gardło Ci nasze dajemy za klucze świętej cerkwi".

Rozjątrzony siepacz zaczerwienił się i ze złości przypadłszy do leżących na ziemi wyznawców, kopał nogami jednego i drugiego i wrzeszczał: „Proklatyje Polaki! Ubiju w śmiert"!

Po tym krwawym chrzcie wszystkich parafian, naczelnik zabrawszy po kilkanaście sztuk bydła z każdej wioski, odjechał do Sokołowa, aby je tam sprzedać i pieniądze obrócić na cele jemu tylko wiadome.

29 Października rozkazał naczelnik parafianom grodziskim jechać z furmankami po nowego świaszczennika, wybranego dla nich przez rząd. Parafianie nie tylko nie pojechali, lecz dzielni ci ludzie zebrali się na probostwie, aby nie wpuścić popa do plebanii, gdyby sam przyjechał. I rzeczywiście, świaszczennikowi, który przybył do nich, oświadczyli na wstępie, że oni mają swego proboszcza w więzieniu i innego nie życzą sobie przyjmować. Świaszczennik na takie powitanie parafian, zawrócił się natychmiast i z Grodziska odjechał.

Na drugi dzień, naczelnik sokołowski przyjechał z wojskiem w asystencyi tego samego świaszczennika i osadził go na probostwie. Przywieziony kowal otworzył drzwi cerkwi, dorobił klucze i świaszczennik został proboszczem. Lecz ponieważ nie skarżył on parafian, że i do cerkwi już więcej nie poszli, dzieci w cerkwi nie chrzcili, nie chowali z popem umarłych swoich, ani chodzili do spowiedzi, za to też po kilku latach rząd usunął nieczynnego i dla prawosławia nie dość przychylnego świaszczennika a przeznaczył popa Skalskiego, który okazał się i gorliwszym i denuncyował parafian swoich.

W 1875 roku, w lutym, przyjechał naczelnik z Sokołowa do Grodziska i zwoławszy parafian, oświadczył im, że zna ich już dobrze „starych sobak" jak się wyraził, wie, że oni prawosławia nie przyjmą, więc on przyjechał po to tylko, aby z nich od głowy do stóp zedrzeć skórę. „Siewodnia poszli won, a zawtra pryjditie, ja z kozakami budu gotow“, tak zakończył pułkownik Dewel wypowiedzenie programu swojej carosławnej misyi.

Nazajutrz 400 kozaków z najeżonemi jak las lancami, z bronią i nahajkami, przy radosnym śpiewie o „miatieżnikach Polaczkach", wjechali do parafii Grodziska. Naczelnik zwołał natychmiast parafian, ukazał im te potężne hufce misyonarzy prawosławia i uśmiechając się szatańsko, zapytał ich, czy będą dzieci chrzcić u popa i chodzić do cerkwi na nabożeństwo?

Gdy mu odpowiedzieli stanowczo, że żadnych obowiązków religijnych ani oni, ani ich dzieci u popa i w cerkwi prawosławnej dopełniać nie będą, naczelnik rozkwaterował kozaków w parafii, kazał im pić gorzałkę w karczmach na koszt włościan, oddał im całe ich mienie, zachęcając przytem tych dzikich pasożytów, aby gospodarowali wśród unitów „rowno kak mieżdu turkami i niewierujuszczemi". Wójtowi i strażnikom przykazał dopilnować, aby każdy z kozaków i konie ich otrzymywali to, co im się z prawa należy.

Oprócz tego konie wieśniaków stały zaprzężone do wozów po całych dniach, strażnicy na rozkaz naczelnika wyganiali wszystkich, kobiety, mężczyzn i dzieci od lat 12-stu do zbierania i noszenia śniegu na drogę i groble z ogrodów i pól. Nadto kazał naczelnik zaprzęgać po kilku włościan do sani, a siedzącym na saniach strażnikom lub kozakom kazał tak wprzężonych unitów nahajkami popędzać jak bydlęta i bić, gdy ze zmęczenia ustaną. „Katajtieś rebiata, pust’ papisty Polaki zdochnut"! krzyczał zwierz naczelnik.

Gdy jedna połowa parafii, dla barbarzyńskiej igraszki naczelnika, pracowała w polu gorzej niż bydlę, znosząc śnieg, rąbiąc grudy na groblach i uprzątując je, druga wtedy połowa leżała na śniegu nahajkami katowana, nie chcąca uczyć się, ani przyjąć prawosławnego katechizmu.

Takie męki piekielne znosił lud przez ciężkich siedem tygodni. W czasie Świąt Wielkanocnych postój żołnierzy przerwano i kozacką szarańczę naczelnik wyprowadził z Grodziska, a lud najbiedniejszy w świecie odetchnął, i jakby zmartwychwstały, dziękował Bogu, że w ciężkiej tyranii i męczarniach za wiarę, krzepił go mocą swoją i od apostazyi ochraniał.


* * * * *

Ks. Józef Pruszkowski, pseud. P.J.K. Podlasiak
Przedruk z:
Martyrologium: czyli Męczeństwo Unii na Podlasiu